czwartek 3, październik, 2019

PZU Maraton Warszawski po roku

Na początku było jak zwykle: w metrze ludzie w obcisłych gatkach, z workami, numerami, rozgadani, nerwowi. Im bliżej Dworca Gdańskiego, tym obcisłych gaci, worków, numerów, rozmów i nerwów więcej. Na powierzchnię wylała się już fala, a do startu wciąż pozostało półtorej godziny. 

 

Przy samym starcie spotkałem Piotrka, w tym roku wolontariusza (<3), tyle co żeśmy machnęli sweetfocię, przyszli Dagmara i Owczarek, więc jeszcze jedna fotka, o, taka:

Na zdjęcie grupowe o 8.30 się spóźniłem, szukałem drużyny po drugiej stronie stacji. I uznałem, że i tak wszyscy będą się złazić w typowy dla nas sposób – dostojnie. A tu 8.32, już po fotce. Wszyscy zwarci i gotowi. 

Start

– Na ile biegniesz? – spytał Thomas? 

– A tak na 3:20.

– To pobiegniemy razem. 

Takiemu zającowi się nie odmawia. Przepchaliśmy się przez tłum i przybiłem żółwika z Sebastianem z Teamu Zabiegane Dni, pacemakerem na 3:15. Zagrali „Hymn o Warszawie”. Poszły ciary po plecach. Ruszyliśmy. Od początku Thomas pilnował tempa. Mickiewicza: „Za szybko, spokojnie”. Wisłostrada: „O, bardzo dobrze”. Most Gdański: „Dobrze”. Pierwsze pięć kilometrów wyszło dobrze. Ale po dziesięciu obaj się rozgrzaliśmy, tyle że Thomas ma znacznie więcej doświadczenia.

10 km – jestem 366 – od startu minąłem 12 osób 

– Nie tak szybko – powiedział Thomas. – Nie trzeba się spieszyć. 

Zrobił w głowie kilka obliczeń, obejrzał w zegarku międzyczasy. 

– Ty nie biegniesz na 3:20. Ty chcesz 3:15 albo 3:10, prawda?

No prawda. Tak sobie myślałem, że może się udać i dotrzymać tempa tak, żeby Sebastian nas nie wyprzedził. Że te trzy ultramaratony z lata wciąż chowają się w nogach. 

 

15 km – jestem 330 – minąłem kolejnych 36 osób

Minęliśmy most Świętokrzyski. 

– Spokojnie, Adam – powiedział Thomas. – To bardzo dobre tempo.

Zwolniłem i spojrzałem na zegarek. Tempo 4’30, a wydawało mi się, że się wleczemy i trzeba przyspieszyć. Głowa to jednak robi psikusy. Zwłaszcza że 19. i 20. kilometr to Belwederska. 

 

20 km – jestem 298 – minąłem kolejne 32 osoby

Od trzech kilometrów biegnę sam. W Łazienkach zrobiło się ciasno i poboczem wyprzedziłem drugą grupę z zającem na 3:10. Chciałem mieć ich za plecami, bo kilka razy się przekonałem, że sama obecność kogoś tuż przed nosem jakoś mnie zwalnia. Nie rwałem. Czekałem na Thomasa. Nie przyspieszył, ale został mi w głowie jego głos. „Spokojnie”.  

 

25 km – jestem 282 – minąłem kolejnych 16 osób

Znów Mickiewicza. To jest dziwne uczucie: biec ponad godzinę i znów widzieć oznaczenia, że przebiegło się kilometr. Ale tylko przez chwilę, raz, że mijam Ewelinę, trenerkę z Reebok Run Crew, a to chodzący gejzer energii, a dwa, że trasa prowadzi na Bielany, tamtędy sobie biegam. Podleśną. No właśnie, na Podleśnej minęła mnie wyprzedzona kilka kilometrów wcześniej pierwsza grupa na 3:10, na 28. kilometrze. Znów poczułem się jak podczas pierwszego Biegu Wegańskiego, gdy na ósmym kilometrze, gdy umarłem już trzy razy, minęło mnie dwóch kolesi rozprawiających w najlepsze o grach RPG. Tu zając na 3:10 gadał sobie o tym i owym z kolegą. 

 

30 km – jestem 265 – minąłem dalszych 17 osób

Rok temu też nie lubiłem tego kilometra – zawija się na Wisłostradę i ma się bite 4 kilometry w lekkim wzniosie. Na szczęście pod koniec tego nachylenia był punkt kibica Vege Runners. To niesamowity kopniak energii. Kibice są super, ale tacy, których znasz i lubisz – to jak tłusta kreska amfetaminy we własnym domu, gdy trzydzieste urodziny trwają już czwarty dzień, alkohol pije się z kieliszków do jajek, bo w zlewie piętrzy się piramida naczyń, a w ciebie wstępuje drugie życie. 

35 km – jestem 248 – minąłem kolejnych 17 osób

No właśnie, przyjaciele z klubu. I więcej nie pamiętam. Kolejne cztery kilometry nieco mi się rozmazują, zupełnie jak piąty dzień po trzydziestych urodzinach. Z mapy wiem, że mijaliśmy zoo. Na stravie widzę też, że na 38. i 39. kilometrze jakoś mnie przystopowało, tempo spadło do 4:45–4.53. Wydaje mi się, że tutaj gdzieś minął mnie drugi zając na 3:10.

 

40 km – jestem 218 – minąłem kolejnych 30 osób

Znów na moście Świętokrzyskim. To chyba najgorsze kilometry – 40. i 41. Na przedostatnim postanowiłem się zatrzymać, żeby się napić izotoniku i się nie zakrztusić. Nasłuchałem się o biegaczach, którym baterie wysiadały pięćset metrów przed metą, albo sto, albo tuż przed. Powiedziałem sobie, że i tak jest nieźle, dopóki nie mija mnie Sebastian, jest nieźle. Ale i tak się zakrztusiłem. 

 

42 km – jestem 207 – minąłem ostatnich 11 osób

Gdy człowiek wybiega na ostatnią prostą, widzi gdzieś tam w oddali metę, a po drodze mety złudne (spora bramka New Balance), dostaje ostatniego kopa. I wydłuża krok. I goni samego siebie, jakby chciał nadrobić te stracone na punkcie nawadniania sekundy. Pewnie gdybym inaczej rozłożył siły, jak mówił mi później Thomas, udałoby mi się złamać 3:10. Zgubiła mnie niecierpliwość w połowie dystansu, która czkawką się odbiła na tym 40. i 41. kilometrze. Ale nie narzekam. O nie. Jaram się jak flambirowany brokuł. Celowałem w 3:15, a wyszło 3:11:51 (życiówka poprawiona o 20 minut w stosunku do wiosennego maratonu i prawie o 40 minut w stosunku do tego sprzed roku). 

A do tego chyba największa nagroda: mój czas liczył się w drużynówce, drużynowo zaś zdobyliśmy III miejsce!

 

Adam Pluszka