Wielka Prehyba. Tu zaczyna się przygoda. W moim przypadku przygoda zaczęła się już w roku 2018. Rok temu pierwszy raz wzięłam udział w Biegach w Szczawnicy. Wystartowałam na dystansie 43 km. Na początku „zmroził” mnie asfalt, więc biegłam prawie jako „zamykająca stawkę”. W trakcie biegu inni biegacze coraz bardziej się oddalali i tuż za pierwszym punktem tj. Schroniskiem na Przehybie pobiegłam „po szarfach” i kilkanaście kilometrów dalej okazało się, że jestem na trasie Dzikiego Gronia…
Bez latarki, bez mapy zakończyłam swoje zmagania w Rytrze, skąd odebrał mnie organizator….Postanowiłam więcej tam nie wracać, jednak później zmieniłam zdanie.
W tym roku ponownie wystartowałam na tym samym dystansie, zaopatrzona w latarkę, mapę oraz wygodne buty. Tym razem skupiłam się na biegu i pilnowaniu znaków na trasie, nawet telefon spoczywał na dnie plecaka. Nie dość, że chciałam trafić do mety, ale również zrobić to w dobrym czasie. Na podejściach cieszyłam się, że nie skusiłam się na Dzikiego Gronia. Poszukiwałam radości z „biegu” kiedy wspinałam się, a pot z czoła lał się strumieniami. I tuż przed Przehybą mówiłam do znajomych jeszcze tylko 2 km i z górki. I rzeczywiście, mimo późniejszych jeszcze podejść i sławnych skał z linami, dalszą część trasy można zdecydowanie zaliczyć do biegu.
Pogoda okazała się być dla mnie łaskawa, wręcz idealna – zdążyłam dobiec do mety przed deszczem. Na Radziejowej było wręcz magicznie – mgła, śnieg, przewalone drzewa, teraz żałuję trochę, że gnałam do przodu nie robiąc żadnych zdjęć. Ale wspomnienia w pamięci pozostaną na długo. Na dłuższą chwilę zatrzymałam się w drugim punkcie, czułam że organizm tego potrzebuje. Natomiast największa mgła była przed ostatnim punktem, gdzie widoczność była może na 1 metr…. Można by rzec, że w taki pochmurny i mglisty dzień nie ma widoków, ale ja uważam, że i taka pogoda ma swój urok. Dla mnie było bajecznie. Z trudnych momentów wspominam kamienisty zbieg za Radziejową, gdzie ewidentnie zwolniłam z obawy o skręcenie kostki. Przypływu energii dostałam na trzecim punkcie, kiedy usłyszałam, że do mety jest ok. 8-9 kilometrów. Na twarzy pojawił się mega uśmiech i dzida do mety. Nie przerażał mnie ani błotnisty zbieg ani asfaltowy finish. Na metę wbiegłam sprintem, a mój zegarek pokazał czas 6:46:29.
I tu zaczęła się kolejna przygoda. Wg pomiaru czasu wciąż byłam na trasie, ale znajomi mówili, że dane przekazywane są z opóźnieniem… Przestało być śmiesznie, kiedy przed północą szukałam siebie na listach z wynikami… i znalazłam na… DNF. Przecież przebiegłam przez metę, dostałam medal… ??? Napisałam oczywiście szybko do organizatorów i po zanalizowaniu danych z kamer „odnaleźli” mój czas – 6:47:03, 70-ta kobieta i 17-sta w mojej kategorii wiekowej K-40. Uff. Wielka Prehyba zdobyta.A wynik daje satysfakcję!
Klaudia Magnolia (Klaudia Wojciechowska)