A teraz prędko, zanim dotrze do nas że to bez sensu.
-Król Julian
Mając tą złotą myśl za motto zapisałam się na szybko na Ultra Śledzia Puszczy Knyszyńskiej, bo koleżanka zadzwoniła i powiedziała: Kaśka, zapisuj się, zostało jeszcze tylko kilka miejsc, ja też biegnę. Oczywiście nie miałam kasy, ale upewniwszy się, że opłata za bieg może być moim prezentem urodzinowym od mamy, zrobiłam to.
Dopiero potem dotarło do mnie, na jakie szaleństwo się porwałam: ponad 80 km w drugiej połowie lutego po jakichś bagnach, rozlewiskach i górkach. Najdłuższy mój dotychczasowe dystans to 63 km po płaskim w Ultramaratonie Powstańca, wymęczone i wywalczone latem… Ale jak się powiedziało A, to trzeba było powiedzieć B.
Wyszukałam więc w Internecie plan treningowy pod 102 km i zaczęłam się według niego przygotowywać; wykonałam go powiedzmy w 70% zakładając, że jednak nie biegnę w górach i nie 100 km tylko trochę ponad 80 i może uda mi się skończyć w limicie – czyli poniżej 12,5 godziny.
Emocje które towarzyszyły mi w ostatnich dniach przed wyjazdem to mieszanina euforii i niepewności.
Do Supraśla, gdzie Ultra Śledź ma swoją bazę, zabrałam się w piątek razem z prezesem Pająkiem. Na miejscu oczywiście odbiór pakietów, rozglądanie się, rozstawanie stoiska z gadżetami Vege Runners. Zgadnijcie, co miało największe branie?
Jeszcze jakiś obiad, odprawa techniczna, zbicie piątek ze znajomymi i spotkanie z Andrzejem, który miał z nami nocleg i ruszamy na kwaterę, w imponującym budynku Akademii Supraskiej. Oczywiście, nie mogło się odbyć bez przygód. Okazało się, ze nocleg mieliśmy zarezerwowany, ale na styczeń… na szczęście znalazło się wolne miejsce, a więc pakowanie plecaka, żele, woda, cola itp i lulu, bo pobudka przed 5:00….
Udało się nie zaspać, stawiliśmy się na starcie gdzie już zebrany był tłumek zmarzniętych współbiegaczy – termometr pokazywał -9 (a gdzieś w lesie całą noc walczyli zawodnicy z Ultra Bladziny, czyli dystansu 160+…), wspólna fota drużynowa i lecimy!
Powoli się robi jasno, najpierw bulwary, most i…. skręcamy w las! Przygoda się zaczyna! Uwierzcie mi, byłam przekonana, że tam są górki jak w Falenicy czy Wesołej… ale przede mną prawdziwe konkretne góry!!! Trasa malownicza, nie nudna, po drodze były takie atrakcje jak: góry, jeziorka, żwirownia, bagno z wiatrołomami, strumyk do pokonanie przez zwalone drzewo, ośnieżone i mega oblodzone fragmenty gdzie nie dało w ogóle biec… ale głównie twarda, zmrożona nawierzchnia. Pierwsze 40 km biegłam z drużynowym kolegą Andrzejem, który pomógł mi przeinstalować system nawadniania, gdy okazało się, że woda w rurce od bukłaka zamarzła. Miło się gawędziło, nóżka podawała. Ja jednak miałam tak zwany „dzień konia” – adrenalina i kofeina oraz trawa i kamienie 😉 dały mi takiego kopa, że zostawiłam kolegę i pognałam przed siebie, zatrzymując się tylko na punktach podjeść pyszne wegańskie jedzonko. Nogi miałam mocne, głowę i serce jasne i pewne, że dam radę. Po kolei mijałam kolejnych zawodników i napierałam ku mecie. Wpadłam na nią tempem jak po przebiegnięciu dyszki albo półmaratonu po medal i buteleczkę z Chuchem Puszczy. Całość trasy, 84,7 km pokonałam w 10:45:47 i skończyłam na 72 miejscu open i jako 8 kobieta.
Ale to nie koniec mojej przygody! Pająk i Andrzej umówili się na następny poranek na morsowanie. A w pakietach startowych mieliśmy galoty z logo biegu, więc padł pomysł, że idę z chłopakami celem wspólnej fotki i zrobienia im zdjęć w wodzie, bo ja przecież nie wchodzę, to nie dla mnie! Pająk mówi: nie myśl, tylko wchodź. No to YOLO, wlazłam!
Najlepsza śledziowa ekipo, chcę wrócić za rok!
Kaśka Siva Kostera