Letni piątkowy wieczór. Wioska w środkowej Turyngii – Fröttstädt. Wysiadam z regionalnego pociągu, kursującego regularnie na trasie Erfurt – Eisenach. Uderza mnie ciepło wiejskiego klimatu. Lokalne powietrze ukaja duszę. Wystarczyło pięć minut, aby dotrzeć do miasteczka biegacza. Wszystko idealnie wkomponowane w krajobraz.
Najpierw wita mnie szyld ZIEL- META, którą jutro przekroczmy po stu kilometrach po turyńskich lasach, polach i górkach. Na lewo od szyldu specjalne miejsce wydzielone na namioty i camping. Jak nic stoi z kilkadziesiąt namiotów. Idąc dalej zadaszone miejsce z ławami, barem, telewizorem, na którym biegacze oglądają mundial oraz biurem zawodów w osobnym budynku. Całość dopełnia, ogromny namiot z łóżkami polowymi dla tych, co potrzebują miejsca na sen. Gdy je ujrzałem od razu zarezerwowałem sobie miejsce. Bardzo dawno w warunkach polowych nie spałem. Lubię takie biegi, gdzie nie ma szaleństw z zapisami i opłatami na ostatnią chwilę. W tym przypadku rejestracja na ostatnią chwilę wynosiła 60 euro. W terminie opłata wynosiła 45 euro. Bieg raczej z tych kameralnych, chociaż dwieście pięćdziesiąt osób to wcale nie tak mało. Dostaję numer 255. Gdy liczyłem już baranki, dobiegł mnie szum oklasków. Brazylia poza mundialem.
Start zawodów zaplanowany jest na czwartą rano. Całe miasteczko niemal leży u stóp pól i strumyka, co powoduje, że gdy budzimy się temperatura wynosi dziesięć stopni Celsjusza. Świetne rześkie powietrze. Pytanie co ubrać, bo kilka godzin później temperatura ma dochodzić do trzydziestu stopni. Ostatecznie zabrałem bluzę, którą godzinę później zdjąłem i tylko stanowiła dodatkowy balast.
Na liście startowej znaleźli się również m.in. Holendrzy, Czesi, Węgrzy oraz oprócz mnie jedna biegaczka z Polski. Niestety nie spotkałem ani przed biegiem, ani po biegu.
Pierwsze kilometry w ciemności, ale rozjaśniające się niebo pozwalało biec bez lampek. Zresztą w naszej czołowej sześcioosobowej grupie, była tylko jedna czołówka. Dodatkowo przez pierwsze dziesięć , a nawet chyba więcej kilometrów mieliśmy pacemaker’a na rowerze.
Tempo spokojne, ale na tyle szybkie, że między naszą grupką, a resztą peletonu powstała kilkuminutowa przewaga. Na pierwszych podbiegach, które w pierwszej połowie trasy są najtrudniejsze wysunąłem się, nawet na drugie miejsce mając w zasięgu wzroku lidera. Chwilowo, bo tuż za mną po piętach deptał mi olbrzymi Niemiec. Lider jak się okaże wygra te zawody trzeci raz z rzędu. Olbrzym uciekał mi co raz dalej. W sumie tempa im dotrzymałem do czterdziestego kilometra. Następnie przeżyłem kryzys. Po prostu zatkało mnie. Myślałem, że kontroluję tempo, bo nie miałem żadnych objawów słabości, aż tu nagle łubudu i musiałem zwolnić.
Przez niemal trzydzieści kilometrów biegłem sam. Doznając to co najlepsze w tym niszowym sporcie. Samotność długodystansowca. Cisza lasu, śpiew ptaków i rześkie powietrze. Ten moment biegu to była czysta rozkosz. Na siedemdziesiątym kilometrze pojawili się inni biegacze. Sztafety. Można było biec sztafetę dwuosobową 2×50 km, lub czteroosobową 4×25 km. Właśnie najszybsze sztafety dogoniły mnie, a wraz z nimi kilku zawodników z mojego dystansu. Po sześciogodzinnym świetnym chłodnym powietrzu i temperaturą idealną do biegania po górkach, słońce było wysoko już na tyle, że dawało się je odczuwać. Tym bardziej, że powoli opuszczaliśmy wysokości 500-800 m n.p.m. i wybiegaliśmy na odsłonięty teren. Wioski, pola i asfalt. Moim celem w tym biegu był czas. Od zawsze chciałem złamać 10 godzin na 100 km. Ostatnie kilometry to walka o minuty. Dwa kilometry przed metą poszedłem na całość. Gaz do dechy i wbiegam na metę z czasem 9 h i 58 min. Daje mi to 10 miejsce Open. Wzbudzam aplauz wśród spikera i biegaczy. Zbieram również gratulacje od nieznajomych mi osób. Punkty odżywcze były zaopatrzone wyśmienicie i było ich naprawdę bardzo dużo.
Bieg ten wchodzi do cyklu dwóch pucharowych biegów – 100 km Cup Turyngii i Saksonii. Druga odsłona będzie miała miejsce 18 sierpnia w Lipsku na płaskiej trasie dookoła jeziora. Będę walczył.
Łukasz Pawłowski