Skrobnąłem parę zdań, choć nie sądzę, żeby stanowiły na tyle dobry tekst, żeby wrzucać go np. na bloga, wszak jakichś drastycznych zwrotów akcji i wybitnych kreacji (zabrakło kogoś w rodzaju Pana Banana!) nie uświadczyliśmy. Może gdyby kilka osób przytoczyło jakieś anegdotki, posklejałoby się to w jeden tekst pt. wspomnienia z Cracovii? W każdym razie z mojej strony taka oto, niestety trochę przydługa, relacja…
Uf, co za ulga, kolejna ponad 40 kilometrowa katorga zaliczona. Jeszcze w przeddzień Cracovii wyobrażałem sobie, że po przekroczeniu mety mniej więcej w takich słowach podsumuję mój pierwszy udział w imprezie robionej z takim rozmachem. A jak mi ostatecznie poszło w „debiucie”?
Ze względu na naprawdę liczną grupę Vege Runnersów, obecnych na tej agrafkowej trasie – czasami nie mijało kilka kilometrów, zanim jakiś przyodziany w koszulkę z zielonym znakiem rozpoznawczym ludek nie pojawiał się na horyzoncie, biegnąc z naprzeciwka – od razu wiedziałem, że wsparcie ze strony dających mi otuchy na dalsze zmagania Vege Runnersów, będzie nieocenione. Także tych niebiegających, bo nasi kibice pojawili się nawet na już nieco oddalonym od Rynku Zabłociu, kiedy to na koniec drugiej pętli (biegło się dwa razy tę samą trasę) dla większości zaczynały się już kilometry decydujące o być albo nie być w krakowskim maratonie. To wielokrotne wspólne pozdrawianie się z naszą bracią z pewnością miały wpływ na dobry nastrój w czasie biegu i dodawały mocy. Tu szczególne podziękowania należą się wszędobylskim Pająkowi, Konradowi oraz reszcie, których imion nie wspomnę, a którzy dopingowali nas, gdy tylko się do nich zbliżaliśmy.
Pewnie większość z tych, którzy byli w Krakowie obecni, rozpoznała wegusów biegnących przez większą część maratonu w trzyosobowej grupce. To, że dobiegłem w znakomitej formie (a może iż w ogóle dotarłem na metę?) jest w dużej mierze zasługą dwójki kolegów, Maćka i Cristobala, którzy nie dość, że służyli pomocą trzymając przy sobie otrzymane na punktach odżywczych butelki, czy też raczyli mnie zabawnymi komentarzami – o znużeniu klepaniem kilometrów po asfalcie nie mogło być mowy – to przede wszystkim potrafili trzymać równe tempo, czyli ani nie szarżować, ani nie spowalniać biegu. Znając swoje zakusy na wyprzedzanie, równie dobrze mogło mnie zbyt wcześnie ponieść i przed metą zapewne ledwo bym już człapał.
Wszystko fajnie, Maciek i Krzysiek bardzo mi pomogli, a ja jak im się odwdzięczyłem? W pewnym momencie myślę, „sorry chłopaki, dwa ostatnie podbiegi na trasie już za pierwszym podejściem wyglądały groźnie, chcę mieć je jak najszybciej za sobą” i będąc na fali wznoszącej powyprzedzałem wielu słabnących już biegaczy, finiszując po trzech godzinach, trzech minutach i trzydziestu siedmiu sekundach od przekroczenia linii startu.
Mój bardzo optymistyczny scenariusz zakładał wynik właśnie w granicach osiągniętego czasu, więc jestem w pełni usatysfakcjonowany. Nie minęła chwila, jak za metą znalazło się także kilku innych VR, co tym bardziej cieszy.
Po biegu trzeba było jeszcze porozdawać trochę otrzymanego po biegu prowiantu, który z pewnych względów nie przypadł większości z nas do gustu, odbyć kilka rozmów z przypadkowo napotkanymi biegaczami i wolontariuszami (każda okazja, żeby uświadamiać ludzi o naszej pięknej inicjatywie jest dobra), a potem udać się do Green Way’a, gdzie miałem zaszczyt mile spędzić czas w zacnym gronie naszych klubowiczów, z których jeszcze nie dawno znałem jedynie Wilka, czyli kolegę z mojego rodzinnego miasta.
Już teraz myślę, że za rok wypadałoby ponownie zawitać właśnie do Krakowa, a pewnie jeszcze przytrafi się niejedna okazja, by spotkać wielu wegetariańskich biegaczy obecnych na Cracovii, jak i tych, których jeszcze nie było mi dane poznać. Dzięki Wam poczułem się jak prawdziwy wege maratończyk.