czwartek 8, Marzec, 2012

Tokio Maraton

Maraton w Tokio już zaraz. Stres, bo jestem w Japonii 2 dni przed startem, po 20 godzinach podróży i zmianie czasu o 8 godzin do przodu. Tyle niewiadomych przede mną: czy zorientowanie się w tak dużym mieście będzie tak trudne, jak piszą, dobije mnie jet lag, nie przestawię się na nowy czas, nogi się nie zbuntują…?

 

Okazuje się, że to błahostki. Jest świetna atmosfera a kolejka na Expo wiedzie piękną trasą nad miastem. Prawie wszyscy pasażerowie zdradzają się ze swoją miłością do biegania: asicsy, nike’i, czapeczki z daszkiem, izotoniki, jadą po pakiet startowy. Wszelkie mapki okazują się niepotrzebne, wszyscy zmierzają w tym samym kierunku, do Tokyo Big Sight. Warto zapamiętać to miejsce, to tu jutro finishujemy. Odbiór pakietu przebiega gładko i bez chwili czekania. Nie wierzę, że mam numer 51293 a wokół jest mnóstwo ludzi i nie ma żadnej kolejki! No to czas przejść przez Expo. Tutaj jest już gorzej, wszyscy na coś polują, koszulki okolicznościowe, bluzy, suplementy, buty, inne nowinki. Trudno czasami domyśleć się do czego ma służyć otrzymana próbka, bo rozczytać można tylko datę ważności. Później się okazuje, że to plastry energetyczne, mleczko odświeżające po biegu, spray znieczulający na mięśnie, reszta nierozszyfrowana. Obejść trzeba 2 wielkie hale, skrótów nie ma. Na szczęście! Na szczęście, bo jako ostatnie stoisko jest odbiór koszulek startowych – okolicznościowe, żółtozielone Asicsy. Mogę śmiało przyznać, że kolory vegerunnerskie! Po powrocie do hotelu standardowe przygotowania i znanomy ścisk w żołądku. Chip wygląda jak gruby kartonik z czterema dziurkami, przez które przewlec należy druciki do zakręcenia wokół sznurówek. Na odwrocie numeru startowego do wpisania dane osoby awaryjnej. Zastanawiam się co im da, że się dodzwonią do Polski. …no chyba, że nie przeżyję tego biegu. Wieczór spędzam na sprawdzeniu jak dojechać na start, spakowaniu wszystkiego, nastawieniu kilku budzików. Szczytem byłoby zaspać! Nie mogę usnąć! W Polsce jest jeszcze godzina 16, jak tu spać?
Udaje się usnąć około 2 w nocy, o 6:30 pobudka. Po przebudzeniu oczywiście myśl, że przecież mi się nie chce tego biec …za późno. Szybkie śniadanie kontynentalne i w drogę. Całe metro jest oklejone biegaczami, a na drzwiach zasymulowali linię Finishu (metro było jednym ze sponsorów). Stacja końcowa aż roi się od biegaczy, śmierdzi żelami rozgrzewającyni, policjanci gwiżdżą i kierują tłum w stronę startu. Na powierzchni morze ludzi, trzeba się przedostać w strefę depozytu i zostawić swoje rzeczy w ciężarówce, ale najpierw należy przejść kontrolę bagażu! Jest dość zimno, około 6 stopni ale odczuwalna jest niższa. Dobrym pomysłem było założenie na wierzch czegoś, co można wyrzucić. Start jest podzielony na strefy w zależności od deklarowanego czasu. Wokół sami Japończycy i charakterystyczne wieżowce Metropolitan Department. Startu nawet nie widać, ale słychać. Dotarcie do niego zajmuje z 4 minuty. Początek jest z góry, więc lekko się biegnie. Prawie cała trasa jest płaska, delikatne wzniesienia przy dużych skrzyżowaniach. Po pierwszych kilometrach i złapaniu tempa analizuję co się dzieje wokół. Biegnie masa mniejszych ode mnie biegaczy, multikolorowo ubranych. Wyglądają, jakby kierowali się zasadą – im więcej, tym lepiej: kolorów, warstw, kropeczek, spódniczek. Co więcej, biegną wszelkie możliwe postacie: Flinstonowie, Supermeni, Spidermeni, syreny, wieże Eifla, London Eye, sajgonki, i wiele innych. Raczej się nie spieszą, przystają przywitać się z kibicami, robią sobie wzajemnie zdjęcia, wszystkie ciekawostki na trasie fotografują, rozmawiają przez telefon i ze sobą. Wokół wielka wrzawa, odgłos kibicujących przypomina bzyczenie w ulu, nieprzerwane, od 1 do 42 kilometra. Punkty odżywcze podobnie jak u nas: izotonik, woda, banany, pomarańcze…. oraz: kwaśne, suszone śliwki, M&M’sy. Ja biegnę ze swoim, półlitrowym napojem i żelkami Aptonia. Wystarczają mi do 33 km, potem biorę izotonik, suszoną śliwkę wyglądającą na rodzynkę i uzdrawiającą colę. Śliwka mnie wybiła z rytmu, zakwasiła, a uratował napój serwowany przez kibiców. Co ciekawe, cała trasa jest czyściutka, kubki po napojach od razu lądują w specjalnych śmietnikach. Tylko przyjezdni wyrzucają je na ulicę, co wprawia w konsternację organizatorów. Trasa wiedzie wzdłuż atrakcji miasta: Tokyo Tower, Imperial Palace, brama Kaminarimon, a ostatnie 5 km przez ukochane przeze mnie mosty. Końcówka jest niestety trudna, pod górkę, ale za to są specjalne oznaczenia: „pozostało do mety 5,4,3,2,1 km”, co ułatwia wyliczenia czasowe. Kilometr przed Finishem już słychać, że blisko, ale nie widać, jeszcze 2 zwroty, prosta i meta! Na oszałamiającą fotkę nie ma co liczyć, wbiega się zawsze większą grupą. Ufff, udało się i mimo, że czas o 50 sekund gorszy od życiówki, jest radość! Dostajemy okolicznościowy, cudny ręcznik – też w kolorach vege runners, napój izotoniczny, medal, banany, mandarynki, żel energetyczny, spray znieczulający na mięśnie.
Dochodzę do depozytów, nie da się nie trafić, zanim docieram do obsługi, już trzymają mój worek, przechodzę do przebieralni, pryszniców nie ma, chwilę odpoczywam i można wracać do hotelu, zahaczając oczywiście o jakieś jedzenie.

Aga – Natacao