Siadając do pisania tej relacji uświadomiłem sobie jak ciężkiego zadania się podjąłem. Z jednej strony kwestia oczekiwań osób nie biorących udziału w biegu, u których pewnie gdzieś tam w zakamarkach umysłu majaczy chęć zgłoszenia się do przyszłych edycji. Z drugiej strony problem rzetelnego potraktowania informacji na temat naszego startu, gdzie każdy miał nieco inne odczucia i tym samym różne spojrzenia na ten bieg. Dlatego, zanim przejdę do konkretów, trochę statystyk z poprzednich lat (bez nich nasze wyniki nie wyglądałyby tak bohatersko ).
Otóż tegoroczny bieg był dziewiątą edycją tej niesamowitej imprezy. W dotychczasowych zawodach wynik powyżej 171 km gwarantował miejsce w pierwszej dziesiątce, w czterech spośród ośmiu rozegranych biegów. Z kolei nabieganie więcej niż 182 km we wszystkich ośmiu dotychczasowych edycjach dawało pozycję wyższą niż ósma (od piątej do siódmej). Tyle cyfr na początek, przejdźmy do meritum.
Spotykamy się w piątek późnym popołudniem w domu Grisha. Gospodarze uraczyli nas bardzo smacznym posiłkiem i miłą atmosferą. Szczególne podziękowania dla Pani Domu – Moniki, która nie dość, że przygotowała pyszne jedzonko, to jeszcze musiała znosić obecność bandy nawiedzonych gości w kółko nawijających o bieganiu. Oczywiście Grzegorz też za to spotkanie dostaje laurkę, ale w końcu chłopak był bardziej zaangażowany i pewnie łatwiej było mu znieść całą sytuację. Na pasta party brakuje tylko Słonika (jedzie z inną ekipą z Poznania) oraz Cristobala, który, jak nam będzie się wkrótce dane przekonać, woli działać a nie klepać jadaczką po próżnicy. Pojawia się także Łukasz (Maradi), który będzie kręcił reportaż o tym całym szaleństwie. Oj, będzie się działo! Rozmawiamy o taktyce, oczekiwaniach, możliwościach. Osoby, które wcześniej brały udział w bocheńskiej sztafecie przybliżają klimat biegu, napięcie rośnie. Około 20.00 pojawia się Janek z Marzeną (mieli konkretny kawałek z Warszawy), jego historia o kupowaniu butów dla swojej dziewczyny nieco rozładowuje atmosferę, która mimo pozornego luzu staje się coraz bardziej gęsta. Po 21.00 powoli rozchodzimy się, nocujemy w różnych miejscach, ale wszyscy mamy się spotkać w sobotę rano w okolicach 7.00 w Bochni przy szybie Campi.
No i stało się jedziemy na dół w windach przypominających klatki, którymi gladiatorów transportowano na rzeź do Coloseum. Chyba wszyscy nie do końca wyspani (ja na pewno), podekscytowani i przede wszystkim ciekawi co przyniesie najbliższe kilkanaście godzin. Zanim zacznę o biegu kilka słów o strukturze kopalni, wzajemnym usytuowaniu miejsc istotnych zarówno z punktu widzenia samego startu, jak i pobytu pod ziemią. Generalnie okolicę można podzielić na trzy główne strefy (dla kogoś, kto był w Bochni ta część może być trochę nudnawa, ale muszę o tym napisać żeby dalej było łatwiej). Pierwsza to część sypialna, może to zabrzmi brutalnie, ale jej wygląd wielu kojarzy się z obozem. Piętrowe łóżka uzupełnione mocno wyeksploatowanymi materacami nadają temu miejscu dosyć ponury charakter. Co gorsza przybywając na dół w sobotę rano (większość sztafet była już w piątek wieczorem) nie mamy praktycznie żadnego wyboru jeśli chodzi o lokalizację pryczy. Wszyscy trafiamy na górne półki zostając skazani na pokonywanie niewygodnych drabinek przy każdej próbie zrelaksowania się w przerwach pomiędzy startami. Poza tym można trafić na lokatora z dolnej półki, który ograniczy możliwości snu po biegu i bynajmniej nie chodzi tu o chrapanie (dziewczyna, nad którą dane było mi leżakować w nocy została odwiedzona przez osobnika płci męskiej i przez dobre pół godziny trochę bujało). Druga strefa, sąsiadująca bezpośrednio z sypialnią, to miejsce, które pozwolę sobie nazwać pobytowo-wypoczynkowym. Mieści się tam sporo stołów i krzeseł, miejsca z napojami (kawa, herbata i woda), punkt gastronomiczny (oprócz własnych produktów wydawanie posiłku po biegu) oraz tzw. sala gimnastyczna przy której swoje manatki rozłożyła firma zabezpieczająca pomiar czasu (na dużym ekranie na bieżąco podawane wyniki). Wreszcie trzecia strefa, jak się pewnie domyślacie, nasze piekło, czyściec i niebo w jednym – trasa biegu wraz ze strefą zmian. W tym momencie muszę dodać, że o ile sypialnie od pobytówki odgradzają jedne drzwi, to w przypadku pętli biegowej każdorazowe dostanie się do niej wiązało się z pokonaniem 270 metrów dosyć ostrego podejścia z sali gimnastycznej (wejście na tzw. zjeżdżalnię). Rozwiązanie takie mocno komplikowało nawet tak banalną kwestię jak korzystanie z toalet (były tylko w części pobytowo-wypoczynkowej), nie wspomnę już o powrocie do strefy zmian po kilku godzinach biegu, kiedy mięśnie solidnie dają o sobie znać przy zwykłym poruszaniu się po płaskim. Ale wszyscy mieli tak samo, więc nie ma co narzekać, czas przejść do konkretów.
Planowy start biegu wyznaczony na godzinę 10.00 nieco się opóźnił (parę minut), na pierwszej zmianie w teamie Vege Runners 1 (dalej pozwolę sobie używać skrótów VR1 i VR2) biegnie Bartez, u nas w dwójce cholewki grzeje Pająk. Wielki zegar z czerwonymi cyframi zaczyna odliczać czas, na początku pojawia się cyfra 11. Wtedy jeszcze nie zdajemy sobie sprawy jak długi to będzie bieg dla nas wszystkich. A miało być tak pięknie . Na drugą zmianę rusza moja osoba, już po paru metrach wiem, że początek każdej pętli będzie drogą przez mękę. Nie dość, że za każdym razem biegnie się jakby od początku (moim mięśniom zdecydowanie nie przypadła koncepcja biegu przerywanego) to dodatkowo jakieś pierwsze 500 metrów śmiga się lekko pod górkę i co gorsza z porywistym wiatrem napierającym czołowo na zawodnika. Ktoś pomyśli, że oszalałem, wiatr w kopalni?! Prawda jest taka, że niezbędna do przebywania ludzi pod ziemią wentylacja potrafi w korytarzu bezpośrednio przy szybie nawiewnym wywołać niezłą wichurę. I właśnie z takim efektem mamy do czynienia na początku każdej pętli. Drugim sporym utrudnieniem, szczególnie dla wysokich kiepsko składających się biegaczy (tak, tak to o mnie) są dwa nawroty. Żeby była jasność są to nawroty bez łuku, po prostu trzeba praktycznie w miejscu zawinąć całe ciało o 1800. Dla mnie każdy nawrót wiązał się praktycznie z wyhamowaniem do zera i ponownym rozpędzeniem się do oczekiwanej prędkości, ale widziałem magików, którzy bez porównania lepiej radzili sobie z zagadnieniem zmiany kierunku biegu. Sama strefa zmian to miejsce, w którym ścisk panuje spory, wszyscy wypatrują partnerów z drużyn, grzeją gumy i muszą naprawdę uważać, żeby przy starcie na swoją zmianę nie zaliczyć bliskiego spotkania z innymi uczestnikami biegu.
Równie ‘atrakcyjną’ kwestią podczas biegu jest wyprzedzanie pozostałych zawodników. I tutaj mała dygresja, zawsze przechodząc Orlą Perć (najbardziej konkretny szlak w Tatrach Wysokich) zastanawiałem się jak to się dzieje, że tak mało ludzi odpada od szlaku (kto był i widział co się tam wyprawia może mieć podobne odczucia). Teraz będzie nurtował mnie podobny dylemat: jak w tak dużej grupie ludzi mijających się na pętli niemalże na łokcie udało się uniknąć poważniejszego zderzenia podczas wyprzedzania (nie mówię tu o lekkich obcierkach, bo nich uniknąć po prostu nie sposób). Powiem szczerze, nie mam pojęcia, chyba tylko podziemne trolle czuwają nad tym wszystkim… Wróćmy jednak do samego biegu. Pierwsze zmiany wszyscy dajemy ostro czadu, chyba do niektórych nie dotarło, że to dopiero początek długiej, męczącej i ciernistej drogi. Po pierwszych dwóch pętlach wracam z Pająkiem na piętrowe łóżka i od razu czuję, że nieco przesadziłem. Bolą mnie łydki, czuję się ociężały, zaczynam zdawać sobie sprawy w jakie tarapaty się wpakowałem. Początek nasza ekipa (VR2) ma naprawdę mocny, depczemy po piętach jedynce, ale z czasem chłopaki zaczynają nam odjeżdżać. Zanim przytoczę trochę statystyk poszczególnych zawodników, muszę przyznać, że gołym okiem widać, kto rządzi w poszczególnych teamach. U nas niekwestionowanym liderem jest Grzegorz, pewnym równym krokiem pokonuje górnicze korytarze pozwalając nam utrzymywać miejsce tuż za pierwszą dziesiątką. Z kolei w ekipie wymiataczy początkowo wyraźnie widać, że wszyscy chłopcy sprężają się na maksa kręcąc bardzo zbliżone czasy na poszczególnych kółkach. Jednak z czasem absolutną gwiazdą wszystkich podziemnych Vege Runnersów staje się Cristobal.
Krzysiek mimo upływu czasu utrzymuje równe, mocne tempo tuż powyżej 9 minut na pętlę o długości 2.420 metrów. Nie ma zlituj, każdy z nas przechodzi mniejsze lub większe kryzysy tylko po Cristobalu niczego takiego nie widać?! Słonik przyznaje, po przebiegnięciu jednej z pętli w środkowej części biegu, że go konkretnie przytkało. Bartek narzeka na zatkany nos i generalnie nie najlepsze samopoczucie. Jesion w pewnym momencie stwierdza, że kolano mu pada (łyknął jakąś chemię, założył stabilizator i jakoś dotrwał do końca).
Grzegorza też w końcu dopadł skurcz w obu nogach (podobno jego okrzyk bólu wzbudził zaniepokojenie obecnych w tym momencie w strefie sypialnej). Janek od pewnego momentu, gdy ma udać się do strefy zmian, z wyrzutem patrzy na informującą go o tym osobę. Tomek sam nie wie dlaczego jeszcze, po niedawno wznowionych po kontuzji treningach, daje radę. O sobie nawet nie wspomnę, w drugiej połowie biegu boję się położyć (niby dla relaksu), bo coś mi mówi, że mógłbym nie wstać. A Cristobal patrzy na nas jakby z wyrzutem, co jest chłopaki, wymiękacie? Ale chyba już pora na łyk statystyk pokazujących dokładniej kto ile z siebie dał (albo nie dał).
W pierwszej kolumnie dane biegacza, w drugiej średni czas z wszystkich pętli, w trzeciej tempo w min/km, w czwartej nabiegany dystans w kilometrach (z uwzględnieniem przesunięcia na starcie). Sami oceńcie.
Zawodnik |
Średni czas pętli |
Średnia prędkość |
Kilometraż |
Bartek (Bartez) |
9:47 |
4:03 |
46,0 |
Dominik (Słonik) |
9:29 |
3:55 |
46,0 |
Jarek (Jesion) |
9:50 |
4:04 |
43,6 |
Krzysiek (Cristobal) |
9:12 |
3:48 |
46,2 |
Tomek (Pająk) |
10:05 |
4:08 |
41,6 |
Grzegorz (Grish) |
9:28 |
3:55 |
43,6 |
Janek (Janjur) |
10:18 |
4:15 |
43,6 |
Adam (Nie poddawaj się ) |
10:52 |
4:30 |
42,4 |
Cristobal liderem, a kto najbardziej dał ciała? Macie odpowiedz dlaczego piszę tą relację (już piąty dzień!). I chociaż w dużej mierze druga sztafeta pojawiła się w Bochni pod wpływem moich ostrych nawoływań na forum to nie ukrywam, że wypadłem znacznie bladziej niż sądziłem. Jak to mówią życie jest brutalne a potem się umiera. Chciałbym powołać się na wyświechtany slogan, że jak się mało trenuje to się potem ma marne wyniki, ale w moim przypadku sytuacja jest dokładnie odwrotna. Przed startem w Bochni przesadziłem z kilometrażem i mięśnie od pewnego momentu kompletnie nie chciały słuchać. Poza tym dowiedziałem się, że kawa podczas takiego biegu dla mojej wątroby to bardzo kiepska kombinacja, ale to już zupełnie inna historia.
Bieg kończy się zgodnie z planem po 12 godzinach. Nie wiedzieć czemu w naszej sztafecie przypada na moją zmianę, a już zupełną zagadką jest miejsce, w którym po końcowej syrenie dane mi się jest zatrzymać. Środek kaplicy… Rozumiem gdybym był fanem Radia Maryja, zaliczał pielgrzymki albo przynajmniej co jakiś czas zawitał w kościele. Nie ma to jak ironia losu albo jakiś tajemniczy znak (egzorcyzm jakiś, czy co). W pierwszej ekipie bieg kończy ten, który najbardziej na to zasłużył. Jeszcze raz brawa dla Krzyśka!
Po biegu powoli, niektórzy wykorzystując zjeżdżalnię, udajemy się na wyżerkę. Posiłek zapewniony przez organizatora (wyglądał na wegański) tylko zaostrza nasze apetyty. Na szczęście każdy jest dobrze wyprowiantowany i mimo późnej godziny (przypominam, że zbliża się 23.00) sobie nie odmawia. Niektórzy wspomagają się złocistym trunkiem (niby na znieczulenie), parę osób szybko zmyka do łóżeczek, ale część zostaje na pogaduchach. Nie ma to jak powyżywanie się na mięsożercach, politykach, księżach, urzędnikach, państwie polskim itd., itp. Od razu lepiej się trawi. Przy okazji mamy wreszcie okazję spokojnie pogadać z Maradim. Co prawda pisząc tą relację widziałem tylko spoiler do filmu Łukasza, ale nie mam wątpliwości, że właściwe dzieło nominację do Oscara ma zagwarantowaną. W tym miejscu w imieniu wszystkich uczestników wielkie dzięki za utrwalenie tej wiekopomnej chwili. W końcu trafiamy do łóżek, nie wiem jak dla pozostałych uczestników, dla mnie ta noc absolutnie nie daje nawet odrobiny relaksu. Ranek (pojęcie bardzo względne pod ziemią) przyjmuję z radością, jeszcze tylko uroczyste ogłoszenie wyników i do domu (największe marzenie – moje osobiste łoże małżeńskie ).
I tak wreszcie dobrnęliśmy do końcowych podsumowań. Po wyczerpującym biegu i ciężkiej nocy wręczenie medali działa naprawdę kojąco. Jako ciekawostkę wspomnę, że dwóch członków sztafety VR2 wylosowało nagrody (było ich sporo). Grzegorz załapał się na zestaw kosmetyków do obuwia (tyle gadżetów, że przez moment rozważał otwarcie stanowiska pucybuta na krakowskim rynku), Janek z kolei wylosował wypasiony zegarek Timexa (jak się okazało jest wielbicielem tej marki). A tak prezentują się nasze wyniki wśród 60 sztafet, które ukończyły bieg:
– VR1 8 miejsce, 182.009 metrów, ukończone 75 pętli
– VR2 14 miejsce, 171.196 metrów, ukończone 70 pętli
Dla przypomnienia poprzedni występ naszej sztafety, który miał miejsce w roku 2009 zakończył się 9 miejscem z wynikiem 171.900 metrów. Jak widać progres jest spory, biegła wtedy naprawdę silna ekipa z Krzyśkiem, Bartkiem i Tomkiem w składzie (zespół uzupełniał Marcin). Na dzień dzisiejszy mocny skład zrobił wynik o ponad 10 km większy, a my rzekomo ‘spokojna’ ekipa nabiegaliśmy niewiele mniej niż chłopaki cztery lata temu. Wyniki tego biegu wyraźnie pokazują jak mocno rośnie rywalizacja w naszym teamie, jak bardzo podniósł się poziom sportowy zawodników. Tak trzymać panowie (i mam nadzieję panie również). Za rok, ze względu na miejsce w pierwszej dziesiątce na pewno wystartuje jeden zespół Vege Runners. Wydaje mi się, że małe korekty w składzie mogą być uzasadnione, z drugiej strony czwórka, która nabiegała świetny wynik, zostawiając w kopalni sporo potu, ma absolutne prawo oczekiwać ponownego startu. Nie zazdroszczę decydentom, którzy za rok będą ustalać skład, łatwo nie będzie. Wszystkich innych zachęcam do zgłaszania akcesu do ewentualnych pozostałych drużyn. Wielu uważa, że Sztafeta w Bochni to najwspanialszy bieg w Polsce. Podkreślają świetną organizację, niesamowitą atmosferę i wysoką skalę trudności tej imprezy. Jak zawsze, w tego typu deklaracjach jest to kwestia mocno dyskusyjna. W końcu nie każdy musi być aż takim masochistą, żeby zadawać sobie ból przez 12 godzin mimo niepodważalnego klimatu zawodów. Ja ze swojej strony mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że mimo iż profil biegu nie specjalnie mi odpowiada, bardzo chętnie wróciłbym na szychtę do bocheńskiej żupy. Dziękuję wszystkim, którzy umożliwili mi start w tym biegu
i ze mną w nim uczestniczyli. Może za rok znowu spotkamy się na kopalnianych chodnikach walcząc na łokcie o każdy metr solnej trasy? Któż to wie…
Nasza wideo relacja z imprezy :
http://www.vegerunners.pl/media/
AdamS