Zazwyczaj wszystkie drogi na wybrzeżu prowadziły mnie ku pięknym polskim piaszczystym plażom, do których aby dostać się, trzeba przeważnie przejść przez cudowne lasy, jakie porastają nasz bałtycki krajobraz. Lasy te są wraz ze swoimi ścieżkami genialne i cudowne. Do tego to powietrze dmuchające w naszą stronę wraz z falami. Od wielu lat pragnąłem zagłębić się w nie i przybliżyć swoim zmysłom. Na pierwszy plan wysuwał się Trójmiejski Park Krajobrazowy – tak nie doceniany przez resztę kraju – ze swoimi walorami rozciągający się niemal na 20 tysięcy hektarów.
Aby go całkowicie poznać, trzeba by spędzić, dobre kilka dni i kluczyć po niezliczonej ilości ścieżek. Taka ilość wydeptanych szlaków nagromadzonych w jednym miejscu nieco mnie zszokowała. Mam na myśli odcinek od Gdyni przez Sopot do Gdańska. Chyba bardzo dużo grzybiarzy jest tutaj. To właśnie na ten fragment zdecydowałem się na bliższe zapoznanie się z tą otuliną leśną. Główny Szlak Trójmiejski o kolorze żółtym wynosi 46 kilometrów. Po modyfikacji i z pomocą różnych zawodów i śladów gps planowana wyprawa biegowa miała wynosić 70+.
Do przedsięwzięcia bez namowy dołączyła lokalna biegaczka, która zobowiązała się do zorganizowania dwóch przelotowych punktów odżywczych oraz z deklaracją dołączenia na ostatnie plus minus 20 kilometrów. To mocno ułatwiło mi zaplanowanie trasy i logistyczne rozwiązania, takie jak na przykład wycieczki w poszukiwaniu sklepów.
Za start obrałem Gdynie w niedalekiej odległości od dworca głównego. Podoba się mnie bardzo, że dosłownie można robić start z klatki schodowej. Blokowisko wrzyna się w te lasy, co już nie tak bardzo cieszy. Takie samo blokowisko zaobserwować można w Sopocie Kamiennym Potoku.
Na początku nie łatwo – od razu hopki do pokonania – co przy miernym ostatnim roku biegania (kontuzja), zapowiadało trudności w realizacji projektu. Do odważnych szlaki należą. Z każdym kilometrem było coraz lepiej. Jedyne zmartwienie to tak porcjować wodę, aby starczało do przelotnego punktu na około 27 kilometrze organizowanym przez Wiole. Dość szybko oddaliłem się od terenu zurbanizowanego. Nadstawiałem uszu i wzrok, aby nie mieć przypadkowego spotkania z dzikami, których tutaj jest niesamowita ilość i bardzo dużą mają w sobie odwagę, gdyż notorycznie pojawiają się w pobliskich blokowiskach. Widziałem sam na własne oczy rok temu w Sopocie, gdy wracałem wyluzowanym krokiem z zakupów, jak wtargnęły na teren ludzi. Lochy takie, że nigdy w życiu nie chciałbym mieć starcia z takim osobnikiem. Toteż z lekką obawą wbijałem się w głębię tej ciszy i bujności drzew. Tym bardziej, że obszar po którym poruszałem się, wydawał się być bardzo mało uczęszczanym przez człowieka. Pogoda tego dnia była idealna na realizacje kolejnego małego marzenia biegowego. Po wielu kilometrach i oazy ciszy, przebiegam pod autostradą znajdującą się wysoko nad moją głową. Obiekt urbanistyczny robi prawdziwe wrażenie. Nie jest to jedyna budowla na jaką natknąłem się w tych lasach. Otóż przez wiele kilometrów ciągnie się wykop z ogromnymi rurami o średnicy starych solidnych drzew. Następnego dnia również spotkałem je na wysokości granicy Sopotu i Gdyni. Czyżby to Baltic Pipe? No właśnie po sprawdzeniu trasy w Internecie raczej to nie jest Baltic Pipe. Więc co? Nie znalazłem informacji.
Mijam sklep- jeden jedyny znajdujący się przy samym szlaku. Gdzieś kilka kilometrów dalej pierwsi rowerzyści. Infrastruktura na rower wspaniała. Trasy również. Rowerzyści to jedyna grupa aktywnych jaką spotkałem. Przez trzy czwarte szlaku było ich nie wielu, ale im bliżej Gdańska to robiło się gęsto jak na autostradzie rowerowej. Tymczasem kręcę się, chyba jeszcze w okolicach Gdyni. Przez ten pofałdowany teren z wieloma skrętami straciłem rachubę. Mijam oczko wodne i dobiegam do wiaduktu, pod którym teoretycznie jest ścieżka. Łapię się za głowę, bo ścieżka zamknięta na cztery spusty i to w dodatku z tabliczką Niezamykanie bramy jest karane – obiekt monitorowany. Rzut okiem na drugą stronę – taka sama brama do pokonania. Co robić? Upewniam się, że nie jest pod prądem i ciach przez babcyne. Zamknąłem za sobą, więc ścigać mnie nie będą.
W międzyczasie info od Wioli, gdzie jestem i na którym kilometrze. Nieco przyspieszyłem i martwi się, czy lotny punkt odżywczy zdąży się rozłożyć. Będzie mniej więcej na 27 kilometrze. W lasach dużo cienia i powiew wiaterku, ale na odkrytym terenie w słońcu troszkę grzeje. Następny wiadukt, tory kolejowe, dzwony w pobliskim kościele,-bo południe- kilka przecznic i łapię się z Wiolą na punkcie. Nie spodziewałem się tak obfito zastawionej ławki, gdzieś przy przydrożnym rowie, gdzie ludzi spotyka się tylko rano jak wychodzą do pracy i po południu jak wracają. Jako vegan zadawalam się pieczonymi ziemniaczkami i kukurydzą. Ale to nie wszystko. Menu jest tak długie, że brakuje mi słów. Dziękuję jeszcze raz!.
Ustalamy, że widzimy się na plus minus 55 kilometrze. Sopocka otulina na horyzoncie. Mijam drogowskaz na wieże widokową i odbijam …. w maliny. Dosłownie. W gąszczu krzewów odnajduję ścieżynkę, którą docieram do użytku ekologicznego. Przepraszam, nie pamiętam nazwy, ale z tablicy dowiaduję się, co to takiego jest użytek ekologiczny, dlaczego i po co tworzy się takie przestrzenie.
Następnie witam się z sympatycznymi dwoma pieskami i mknę przez Rezerwat Przyrody ,,Łęg nad Sweliną’’. Świetne ścieżki w pobliżu Kamiennego Potoka, gdzie można spotkać Wielką Gwiazdę. Niebieskim szlakiem poznaję piękną dolinkę Świemirowską. Kolory szlaków już tyle razy zmieniałem, że czasami sam już nie wiem, na jakim jestem. Ciągle się krzyżują lub biegną częściowo razem. Byłem już na żółtym, czerwonym, czarnym, zielonym i teraz niebieskim. Teren cały czas od samego początku pagórkowaty. Są także niesamowite soczyste podbiegi. Jakby ktoś chciał na czworaka wdrapywać się na wzgórza, to tutaj nie ma z tym problemu. Trójmiejski Park Krajobrazowy zachwyca. Jest Rajsko. Las Sopocki, Las Oliwski to perełki na wyciągniecie dłoni od plaży. Z uśmiechem docieram na drugi przelotowy punkt odżywczy. Pięćdziesiąty piąty kilometr trasy, na którym Wiola dołączą do wyrypy. Wiola – witamy na szlaku Trójmiejskim!.
Przygody szybko przychodzą. Na przełaj, jakieś kartoflisko, krzaki i chaszcze. Nie da uniknąć się tych przyjemności na takim terenie. Plątanina ścieżek i ich różnica w poziomie powodują częstą zmianę kursu, a co za tym idzie przecinanie na szagę. Rozwidlenia, powtarzalność terenu i nie wiem co jeszcze, ale zgubiliśmy się. Zrobił się bieg na orientację i ostre chaszczowanie. Górki, na które wdrapujemy się niemal na czworaka. Poprzez warianty wybrane na azymut, całkiem przypadkowo odkrywamy Gdański Szlak Wodociągowy! Znacie takie szlaki? Do tej pory nie miałem pojęcia, że takie istnieją. Po chwili znajdujemy wyjście z lasów i tym samym kończy się wyrypa. Do zrobienia jest tutaj jeszcze wiele szlaków. Lista szlaków znów powiększona o setki kilometrów.
Łącznie 73 km i 1450 + przewyższenia.
Łukasz Pawłowski – wlodec