Vegerunnersowa Piwna Mila to było prawdziwe pospolite ruszenie. Takiego zaangażowania po stronie organizatorów, jak i samych biegaczy na innych startach jeszcze nie widziałam – w jednej chwili praktycznie znikąd powstało biuro zawodów, strefa wydawania piwa i strefa gastro z wegańskim posiłkiem regeneracyjnym. Pomykając niepostrzeżenie z aparatem w dłoni wśród uczestników zawodów, udało się podpatrzeć, jak się przygotowują i jaką przedstartową taktykę obierają.
Ci, dla których priorytetem była rozgrzewka mięśni, robili biegowe kółka wokół boiska, pozostali wykorzystali moment aby w tym czasie opróżnić zapełnione pęcherze i mieć w nich minimalny litrowy zapas, jeszcze inni zastosowali taktykę, żeby w żadnym wypadku nie biec na czczo i puścili w ruch mocny wytrawny napój w kolorze herbaty.
Po odebraniu pakietu startowego i rozgrzewce pozostało już tylko porządnie przypiąć welon, zrobić kilka skłonów i kilka głębokich oddechów, dobrze zabezpieczyć miękki welurowy biust, poprawić makijaż i ustawić się na linii z puszką piwa w dłoni w oczekiwaniu na sygnał startera. Czy jednak w piwnej mili chodziło tylko o picie piwa i przebiegnięcie czterech 400-metrowych kółek? No jasne, że nie! Te zawody to był istny performance – każdy zawodnik stał się jednocześnie twórcą całego wydarzenia i tworzywem, a z każdym kolejnym kółkiem przyjemność z fotografowania była coraz większa.
Dobiegnięcie do mety nie dla wszystkich okazało się proste, czasem niestety wiązało się z kolejnym karnym kółkiem w przypadku, gdy z jakiejś przyczyny zawartość żołądka wydostała się na zewnątrz. W minionych zawodach, mimo, że miało miejsce kilka karnych kółkek, to obyło się bez DNFa. Poziom zawodów jak zawsze okazał się bardzo wysoki zarówno wśród kobiet, jak i mężczyzn. Niektórzy zawodnicy byli na tyle dobrze wytrenowani, że nie chcieli poprzestawać na 4 turach, co można było uznać za wyraźny sygnał dla organizatora. Być może dzięki temu już wkrótce doczekamy się piwnego marchewkowego ultra.