Stukot i warkot leniwie poruszającego autobusu lekko mnie usypia. Obok rozbawiona grupa rzucająca żartami, nawet mnie nie rusza. Jest trzecia w nocy i nie mam najmniejszej ochoty biegać o tej godzinie. Skąd ten pomysł i co ja w ogóle tutaj robię po ośmiomiesięcznej przerwie od biegania. Mało tego po tych ośmiu miesiącach przez następne miesiące ledwo przekraczałem trzydzieści kilometrów tygodniowo.
W okolicach maja i czerwca kilometraż podniósł się, ale to były tylko i wyłącznie wyjścia, aby biec cokolwiek, by się ruszać. Zajeżdżamy na Siwą Polanę zalaną biegaczami i ciemnym mrokiem. Świeże powietrze od razu wypełnia płuca. Przy wydechu co ważne nic nie dymi. Ku zaskoczeniu temperatura jest całkiem fajna i bezproblemowo zaakceptowana przez ciało. Dziś wyjątkowo to organizm będzie wydawał rozkazy głowie, a nie głowa organizmowi. Nie mam zamiaru wychodzić poza strefę komfortu i jestem gotowy do zejścia z trasy w każdym momencie. Mój przyjazd tutaj jest nie logiczny i nie przyjechałbym, gdyby mnie nie wylosowano to raz, a po drugie postawiłem na pamięć ciała i głowy. Trasa akurat idzie tymi szlakami po których chodziłem, biegałem, trenowałem dziesięć lat temu.
Bywałem również i później, ale to pierwsze treningi zakodowane mam w głowie najbardziej. Kilka tygodni wcześniej zrobiłem ponad siedemdziesiąt kilometrów po Trójmiejskim Parku Krajobrazowym oraz w czerwcu wyrypę na czterdzieści kilometrów w lokalnym wyzwaniu w górach Turyngii. I to właściwie moje jedyne treningi pod te Tatry. Ostatnio więcej w kajaku siedziałem niż biegałem.
Dolina Chochołowska – największy ośrodek pasterski w Tatrach, gdzie biegały juhasy za owcami, a pastuchy za bydłem. Były lata, że pasło się tu ponad cztery tysiące owiec. Obecnie co dwa lata trzystu pięćdziesięciu biegaczy napiera na metę. Przed startem obowiązkowa kontrola sprzętu obowiązkowego. Super! bo są sprawdzani wszyscy, a nie wyrywkowo. O równej czwartej organizatorka krzyczy Start! I zaczęła się cisza. Słychać tylko szuru buru biegaczy. Lecimy w tych ciemnościach. Mijamy Polanę Huciska, miejsce gdzie w tysiąc osiemset dziewiątym roku miała miejsce potyczka zbójników tatrzańskich z lokalnymi władzami. Bitwa wygrana przez zbójników ze słynnym harnasiem Kubinem na czele. Zmrok nie powala ujrzeć Niżnej ani Wyżnej Bramy Chochołowskiej. Za to można dostrzec podświetloną kapliczkę niedaleko schroniska. Przed nami pasmo Tatr Zachodnich, które przed dziewiętnastym wiekiem nazywane były Halami Liptowskimi. Na Grzesia nieco przyspieszam, a to za sprawą wszechobecnym kijom. Nienawidzę znajdować się w pobliżu osób z patykami. Czy naprawdę, nie ma już biegających ultra ludzi po górach bez patyków?.
Wyprzedzać musiałem, co odbije mi się na zbiegu na Ornak. Ciach i Grześ osiągnięty. Dalej biegiem na Rakoń. Powoli znika chmura mroku i wspaniałe zarysy górskich szczytów rysują się w cudowny panoramiczny krajobraz. Wszędobylska cisza i przestrzeń zabiera gdzieś mój umysł hen daleko. Trwam w tym stanie nieświadomie, aż do zbiegu na Ornak. Z Rakonia na Przełęcz pod Wołowcem przypomina się mi, pewien łazik, który około dziesięć lat temu zimą przy lawinowej dwójce, a może i trójce, schodził z duszą na ramieniu.- jak sam później w schronisku na Dolinie Chochołowskiej relacjonował. Widziałem ten szlak i warunki, bo akurat schodziłem z Wołowca i za nic nie schodziłbym wtedy tamtym szlakiem. Szalony jakiś ten łazik. Zresztą jego kumpel nie lepszy, bo wtedy z Wołowca latał paraglajtem. No, a ja biegałem w raczkach i każdy miał coś ciekawego do opowiedzenia przy schroniskowej herbatce. Wracamy do biegu. Na Wołowcu jest już jasno. Witają nas wspaniali wolontariusze. Jest nieco chłodno, ale WIDOKI. Są fantastyczno rajsko eleganckie.
Świt w Tatrach, na tej wysokości to istna magia całej okazałości gór wysokich. Ta więź z przestrzenią nie do opisania. Następne szczyty capnięte biegającą nogą to Jarząbczy Wierch oraz Starorobociański Wierch. Nazwa tego ostatniego wzięła się od Hali Stara Robota. Toteż starą robotę mam do wykonania. Przypominam sobie, jak latało się tutaj kiedyś jak kózka. Lecąc do schroniska na Hali Ornak nieco opadam z sił i rozważam, czy pchać się dalej bez formy w trasę. Pod schroniskiem czeka nas pierwszy punkt żywieniowy. Motywuję się też tym, że spotkam swoją ekipę, która zaangażowała się w wolontariat. Kucharz z Anią obsługują znakomicie punkt, ale i moje bidony także. Kompot to czysta pychota, który doda mi energii w drodze na Ciemniak. Przede mną Czerwone Wierchy. Najpiękniejsze jesienią. Po drodze do zaliczenia kolejne szczyty: Ciemniak, Krzesanica, Małołączniak i Kopa Kondracka.
Na Ciemniaka idę w wielkiej niewiadomej, czy dam radę do następnego punktu pod Murowańcem. Słoneczko w dolinie super dawało ciepełko, ale im wyżej tym chłodniej i coraz więcej zarówno cienia, jak i chmur. Ludzi też tak jakoś więcej. Szczególnie na szczytach. Eugeniusz Janota w dziewiętnastym wieku twierdził, że Czerwone Wierchy są łatwym celem dla piechurów i stosunkowo łatwe do przemierzenia. Jedna z legend zakopiańskich mówi nawet, że pierwszy proboszcz Zakopanego przejechał je na rowerze. Ja osobiście uważam, że jest to odcinek podczas tych zawodów najbardziej wymagający. Przynajmniej dla mnie. Ciągłość zmiany terenu, góra –dół-góra, daje mocno w mięśnie. Na Ciemniaku, jak i przez cały łańcuch Wierchów jest wietrznie, mglisto pochmurnie i chłodno.
Oj wywiało nas tam. Widziałem, że niektórzy po Murowańcu zagrzewali się rękawiczkami. Generalnie też zmarzłem. Rozgrzałem się na zbiegu z Kasprowego na Halę Gąsienicową. Ogólnie Czerwone Wierchy śmignąłem w jakimś transie. Bardzo wielu turystów zagrzewało do biegu i było bardzo sympatycznie. Z co niektórymi wymieniłem żartobliwy dialog i było wesoło. Jestem pod wrażeniem, to jak zachowywali się piechurzy. Tak dopingującego polskiego narodu w Tatrach jeszcze w życiu nie widziałem. Nie wiem, ale coś się zmieniło w mentalności i nigdy wcześniej podczas mojego biegania po tych górach tak nie było. Zawsze doceniałem Czechów i Słowaków, którzy w tym temacie prześcigali nas. Ale tym razem- wielkie dziękuję za doping na całej trasie. Fenomenalne. Schronisko Murowaniec obsadzone ludźmi z każdej strony. Kilka metrów dalej nasz punkt żywieniowy. Uposażenie tychże punkcików jest świetne. Morale też mam dobre, bo dotarłem już tutaj, czyli dwa odcinki za mną, a schodzić z trasy tutaj byłoby bezsensu. I tak musiałbym doczłapać stąd do Kuźnic, więc kilometraż wyszedłby wcale też nie mały. Nie ma wyjścia, trzeba napierać do mety. Jedyne zagrożenie to takie, że o dwudziestej mam pociąg i muszę dziś wieczorem wyjechać z Zakopanego.
Dość syto najedzony ruszam, na trzecią część trasy, przez Przełęcz Krzyżne na Wodogrzmoty Mickiewicza. Słyszałem, że zawodnicy mają respekt przed tym etapem. Specjalnie oszczędzają siły na to podejście. Owszem jest wymagające , ale spokojnym rytmem i żwawym krokiem można znaleźć się na przełęczy dość szybko. Bardziej martwił mnie zbieg z drugiej strony do Doliny Pięciu Stawów. Utrzymać równowagę na tym stromym pochyleniu, gdzie leży wiele luźnych kamieni nie jest takie proste. Odległy widok stawów wydaje się nie mieć końca. Gdy jednak przebrnie się przez ten szlak, to od schroniska ‘’piątki” można rozwinąć skrzydła. Jest to mój najszybszy odcinek. Od ostatniego punktu na Murowańcu do Wodogrzmotów Mickiewicza przesuwam się do przodu, aż o trzydzieści pozycji. Asfalcik na Morskie Oko zawalony turystami. Na szczęście mamy niewielki fragment do pokonania i bardzo szybko skręcamy w lewo na Psią Trawkę. Tego szlaku akurat nie znam. Polana pod Wołoszynem, Polana Waksmundzka i jakieś tam jeszcze. Świetnie zalesiony i zakrzaczony. Mimo, że podejścia już niewielkie to sprawiają trudności.
Z oczekiwaniem spoglądam przed siebie, gdzie koniec oraz nerwowo zerkam na zegarek. Czy zdążę na pociąg o dwudziestej? Rozglądam się za malinami. Wnet dzwoni Kucharz spytać, gdzie jestem i o której będę na mecie. Następne kilometry to odliczanie. Spotykam jeszcze kilka osób na tym odcinku. Wszyscy już wykończeni. Mnie zaskoczyła końcówka trasy. Raczej byłem przekonany, że ostatnie pięć kilometrów będzie z górki. Ale jednak nie. Na sześć kilometrów przed celem spotykam jeszcze jednego człowieka ze swojej ekipy, który również podjął się wolontariatu – Andrzej. Coś wspaniałego spotykać swoich na zawodach. Jeszcze dwie niewielkie hopki i pięćset metrów zbiegu do mety.
Po piętnastu godzinach i dwudziestu siedmiu minutach jestem w Kuźnicach z pozycją na sto siedemdziesiątym miejscu. Na pociąg nie zdążyłem. To znaczy i tak i nie. Na ten o dwudziestej z Zakopanego nie dałem rady, ale na szczęście Luxtorpedy z 1936 roku ( przypominam rekord przejazdu 2h i 18 minut ) obecne Polskie Koleje Państwowe nie są w stanie pobić na trasie Zakopane – Kraków i z pomocą busa, gdzie musiałem stać dwie godziny, bo tyle ludzi, udaje mi się złapać uciekinierski pociąg w Krakowie.
Łukasz Pawłowski (wlodec)