Jesienna szaruga skłania do przenoszenia się w świat wyobraźni, marzeń lub zwyczajnie wspaniałych wspomnień. Dla poprawienia nastrojów postanowiliśmy powspominać nasz tegoroczny wyjazd do Indii. Od najmłodszych lat puszczałam wodzę wyobraźni o podróży do tego tajemniczego i magicznego (jak dla mnie) kraju. Gdy dorosłam wiedziałam, że prędzej czy później plan swój zrealizuję.
Mnie z kolei Indie zaintrygowały, gdy kilka lat temu zacząłem praktykować jogę. Chciałem choć trochę poznać ten zupełnie inny od naszego kraj. W dwa tygodnie zdążyliśmy go tylko trochę zasmakować, ale tak się nam spodobało, że planujemy wracać. Udało nam się też szczęśliwie wrócić właściwie na chwilę przed pandemią.
Na jednym z parkrunów na Polu Mokotowskim, wraz ze sporą ekipą postanowiliśmy, że jedziemy do Indii. Entuzjazm na początku był ogromny, ale po pewnym czasie osłabł i w końcu pojechaliśmy we dwoje. Mieliśmy dużo szczęścia, bo w połowie naszego wyjazdu w miejscowości Pachmarchi, odbywał się półmaraton – idealny punkt centralny naszej wyprawy. Trochę się natrudziliśmy, by tam dotrzeć z Delhi, polowaliśmy na miejsca w pociągach, jeden przejazd został odwołany. Wiele przygód po drodze, ale w końcu się udało i dotarliśmy do rezerwatu na najwyższej wyżynie środkowych Indii.
Bieg w którym wzięliśmy udział 16.02.2020 należy do serii Go Heritage Runs. Są to biegi organizowane w różnych zabytkowych miejscach Azji. Z tego co wiemy, ich seria rozpoczęła się właśnie w Indiach w 2014 r. W pakiecie startowym poza koszulką otrzymaliśmy paszport, do którego możemy wklejać naklejki z kolejnych biegów. Po jego odbiór wybraliśmy się oczywiście biegiem, by przy okazji zwiedzić okolicę.
Do wyboru były trzy różne dystanse 5, 10, 21 km. Nie ma też ograniczeń czasowych, każdy nawet początkujący może wziąć udział. My ambitnie przebiegliśmy najdłuższy z proponowanych dystansów i ku naszemu zdziwieniu, wygraliśmy. Piotr był pierwszy, Sarah druga (open i pierwsza wśród kobiet).
Zaczęliśmy spokojnie, nie wiedząc kto ile biegnie i z kim konkurujemy. Nie biegliśmy w czołówce stawki, więc dopiero na pierwszym nawrocie, po 5 kilometrach z kawałkiem, dowiedzieliśmy się że prowadzimy w półmaratonie. Biegnąc w stronę startu mijaliśmy się z wolniejszymi zawodnikami i ich entuzjastyczny doping dodawał nam masę energii. Do tego stopnia, że Piotr koło siódmego kilometra postanowił przyspieszyć i gonił czołówkę biegu na 10 km. Tutaj też każdy wyprzedzany biegacz żywiołowo wyrażał uznanie 🙂
Bieg obserwowały też liczne makaki, trasę tuż przed Sarą, dwa razy przebiegał paw. Mimo zachęt organizatora do zabrania własnych butelek z wodą, działały dwa punkty nawadniania. Cieszyliśmy się mając swoją wodę, lepiej było potrudzić się z butelką w ręce i uniknąć ewentualnych rewolucji żołądkowych.
Dwa dłuższe dystanse startowały razem, ci na 5-tkę trochę później. Pierwszy poczęstunek na powietrzu, w okolicach mety rozszedł się nim dobiegliśmy. Na szczęście czekał na nas jeszcze open bar w hotelowej restauracji. Większość dań była wegańska z kilkoma wegetariańskimi wyjątkami.
Wieczorem po biegu, zupełnie przez przypadek, poznaliśmy lokalnego przewodnika (a także nauczyciela z pobliskiej miejscowości oraz instruktora jogi). Wybraliśmy się z nim na szczyt jednego z wyższych wzniesień w Pachmarchi. Ruszyliśmy jeszcze przed świtem by mógł zdążyć do swoich uczniów. Przy wschodzie poprowadził dla nas sesję jogi, którą zakończył masażem naszych głów. Świetny relaks dla regeneracji po półmaratonie. Opłacało się kolejnego dnia zerwać z łóżka, dla tych pięknych widoków i mistycznych przeżyć.
Chyba żadne z nas nigdy nie myślało, że zajdzie tak wysoko, ale jak widać, wystarczy zmienić kontynent. A to wszystko w barwach Vege Runners.
Polecamy 😉
Sarah i Piotr