Zawsze, gdy przychodzi wrzesień, biję się z myślami czy znów jechać do Bytomia na Półmaraton Bytomski, czy wybrać jakąś „normalniejszą” trasę i pobiec w komforcie walcząc o lepszy wynik??? I tak potem wstajemy przed 4 rano, żeby przejechać słynną A4 z zapasem, gdyby znów zdarzył się kilkukilometrowy korek. W zasadzie to nie wiem gdzie do końca się ten bieg odbywa, bo tylko „lokalsi” orientują się w granicach terytorialnych miast ościennych…. 😉 Bytom, Miechowice, Katowice, Chorzów, Tychy…. Ciągle ma się wrażenie, że nie wiesz w końcu gdzie jesteś, bo nie wyjeżdżając z jednego miasta, już jesteś w kolejnym, po to by po chwili znów zobaczyć na tablicy, że wjeżdżasz do poprzedniego!!!! Dla ludzi z zewnątrz Śląskie podziały zdają się być jakąś tajemniczą, a jednocześnie zabawną zagadką 😉
W to wgłębiać się nie mam zamiaru, bo wszelkie biegi w tamtejszej okolicy zawsze nastrajają mnie mega pozytywnie: super atmosfera i organizacja wynagradzają ciężkie trasy sprzyjające raczej rezygnacji z biegania, niż super wynikom 😛 W tym roku Mako zdecydował, że również pobiegnie, ale, że zawsze pomaga mi na trasie, to zdecydował się na piątkę. Początek wspólny, część trasy również, więc miał zapas, żeby skończyć swój dystans i podać mi izo w połowie półmaratonu. A że chciał mieć na to duży zapas czasu to pognał na tej pagórkowatej trasie jak szalony i skończył na… 13 miejscu z czasem 21:45! 😀 Więc gdy zaczynałam drugą pętlę już był przebrany i przygotowany na support dla mnie. Dla mnie to bardzo ważne, bo gdy wiem, że mam Jego wsparcie to zawsze biegnie mi się zdecydowanie łatwiej. Ja miałam spokojne założenia na ten bieg- przesadziłam na wiosnę z treningiem i jak zwykle mój organizm zbuntował się, czyli zafundował upierdliwą kontuzję, która bardzo długo nie pozwalała mi wejść w normalny trening. Dlatego choć założone tempo 4:30-4:20 było niezbyt satysfakcjonujące, zdawało się realne do utrzymania na obecną chwilę. Jednak był „dzień konia” i trzeba było to wykorzystać 😉 Rozsądek podpowiadał ZWOLNIJ, serce mówiło DASZ RADĘ, a nogi wybrały opcję optymistyczną i zaserwowały super czas 1:29:20! Tak się rozkręciłam, że w zasadzie oprócz szalonych pacemaker’ów którzy mieli biec na 1:30, a skończyli nawet poniżej 1:28:30…!!!! nie dałam się wyprzedzić nikomu 😉 I takim oto trafem okazało się, że na dobrze obsadzonym biegu dobiegłam jako czwarta kobieta i zajęłam 1 miejsce w K40 😉 W takim układzie musieliśmy zostać na dekorację, więc w przerwie poszliśmy do baru coś zjeść. Wylądowaliśmy w jakimś dalekowschodnim barze z samoobsługą i gdy podeszliśmy do kasy Pani z Obsługi łamanym polskim pytała nas raz za razem, że jak to tak wszystko bez mięsa???? Przecież to się nie opłaca, bo mięso drożej wychodzi, a my tu tylko jakieś same makarony, sałatki, frytki!!! I po chwili zdecydowała, że daje nam zniżkę, bo przecież my się tym i tak nie najemy 😛 My się tak najedliśmy, że musieliśmy jeszcze iść na kawę, żeby jakoś wrócić do domu 😉
Cała podróż do domu minęła nam na rozważaniach o różnych podejściach do treningu: poprzedni sezon i wiosnę biegałam na treningach bardzo szybko i jak się okazało…. za szybko. Teraz biegam dużo wolniej, spokojniej, bez typowych treningów interwałowych i przy okazji na dużo mniejszym zmęczeniu. Ciężko było przestawić się w głowie, że z takiego wolniejszego biegania może wyjść naprawdę szybki start, a okazało się, że nie biegając prawie w ogóle „tempa startowego” zapas sił był bardzo duży i czas rok do roku jedynie 36s gorszy… Wokół panuje presja : „nawalaj”, zewsząd słyszysz „ trzeba cisnąć/moc/siła/nie ma lipy/no pain no game, dzik”…. Niby tak, ale naprawdę łatwo jest się w to zapętlić i nie zauważyć, że jest za mocno…. Ten start utwierdził mnie w przekonaniu, że mocny trening to bardzo cienka linia i jak zawsze potwierdziły się słowa mojego znajomego biegacza, który jest dla mnie od lat wielkim wzorem „lepiej pojechać na bieg niedotrenowanym, niż przetrenowanym”…. A że sezon na starty teraz w pełni pozwalam sobie podzielić się tą radą 😉
Dadzia