Roztocze – jako, że mieszkam dość blisko – znam i lubię, bo często jeżdżę tam na spacery z psami, treningi i inne riki tiki. Dlatego też, bieganie w tamtejszym Ultra jest dla mnie równie naturalne i oczywiste jak sine paznokcie dzień po. No ale nie uprzedzajmy faktów. Po poprzednich dwóch mniej lub bardziej (bardziej mniej) udanych startach na 30 kilometrów trochę obraziłem się na ten dystans i postanowiłem bez rozdrabniania zmierzyć się tym razem z 90-tką. Miał to być zarazem mój powrót do długiego biegania po kontuzjach jak i najdłuższy dystans w całej mojej dotychczasowej hehe karierze.
W dzień sądu, zgodnie ze złotą zasadą, iż lepiej trochę nie dotrenować, niż się przetrenować na starcie stanąłem lekko przetrenowany (ale bez tragedii). No nic, co ma być to będzie, oby tylko nie przeszarżować na początkowych powiedzmy 50 kilometrach. No i 3, 2, 1 pajechali! Po 10 sekundach biegu, okazało się, że moje próby zaklinania pogody objawiające się codziennym sprawdzaniem prognoz przez ostatnie 2 tygodnie spełzły na niczym i lunęła na nas sroga ulewa z lekką nutką gradu.
Niby nic fajnego, ale z drugiej strony po takim starcie człowiek już się później niczym nie przejmuje. Pierwsze 12 kilometrów minęło nawet nie wiem kiedy, do deszczu się przyzwyczaiłem i trochę mi nawet było smutno jak przestało padać. Ale skończyło się łatwe i zaczęły się karsnobrodzkie, leśne wąwozy. Tu stawka się trochę rozciągnęła i podzieliła się na prowadzącą trójkę, potem mnie samego i resztę za mną. Ogólnie jaram się strasznie takimi miejscami – było sporo wdrapywania się, szybkiego zbiegania i chwil grozy, które zafundowałem sobie sam zakładając buty na asfalt zamiast trailówek i do dziś nie wiem jakim cudem nie rozbiłem się na żadnym drzewie.
A potem wyszło słońce, wybiegłem z lasu i gdybym nie zobaczył, że jestem dość blisko prowadzącej czołówki musiałbym przystanąć, bo panorama Roztocza naprawdę zapierała dech w piersi. Biegłem więc delektując się widokami i starając nie dać się ponieść i nie gonić prowadzących kolegów. Na ściganie się było jeszcze 70 kilometrów. Chwilę później chcąc nie chcąc wychodzę na prowadzenie, czołówka gubi trasę, sam też ją prawię gubię, ale w ostatniej chwili zauważam oznakowanie każące skręcać w lewo. Na szczęście chłopaki nie odbiegli jeszcze za daleko i dosłyszeli moje krzyki, ale dzięki tej ich wpadce przez następne 5 kilometrów byłem na prowadzeniu. Przed Bukową Górą dogonił mnie Artur Jendrych – co mnie z resztą jakoś specjalnie nie zaskoczyło – i przed następne 3 kilometry biegliśmy razem, trochę pogawędziliśmy, po czym uznałem, że czas zweryfikować tempo, bo próbując trzymać się Artura mogę nie dożyć sześćdziesiątki (a co dopiero 90-tki). No więc kopytkuję sobie swoim tempem przez kolejne kilometry, zaczynam mijać coraz więcej zawodników z dystansu 60km, potem robi mi się smutno gdy wyprzedza mnie zawodnik z mojego dystansu, ale przecież trzecie miejsce też nie jest takie złe, trzeba je tylko jeszcze utrzymać przez kolejne 45 kilometrów. Pikuś. Psychicznie to był chyba najgorszy odcinek trasy, bo rok temu właśnie tu złapałem kontuzję i strasznie się umęczyłem człapiąc do mety. Dlatego też nie dziwne, że zaczął mnie powoli łapać pierwszy kryzys, roboczo nazwany przeze mnie syndromem trzyży (w skrócie rzżż), czyli „rzewne łzy wylewać, żołądkową treść naturze zwrócić, życie swe marne natychmiast zakończyć”. Syndrom ten został spotęgowany na odcinku kamieniołomów w Józefowie, które może i ładnie wyglądają na zdjęciach, ale w trakcie biegu tak torturujących biegacza, że człowiek kulturalny nie ma w swoim słowniku słów by opisać uczucia towarzyszące tułaczce poprzez labirynty z rozłupanych kamieni. Jedno co trzymało mnie przy życiu, to świadomość, że zaraz będzie punkt a na nim kokakola. No to lecę do tej kokakoli, mijam kolejne kamienie, wbiegam na raniący pomarszczone jak rodzynki stopy asfalt i nagle słyszę zbliżające się szybko kroki… Okazało się, że spotkał mnie chyba największy w życiu zaszczyt bycia osobiście wyprzedzonym przez Patrycję Bereznowską. Dla ultrasa to tak jak dostać w ryj od Gołoty albo zostać przelecianym przez Małysza – boli, ale i tak się jarasz (no dobra, może z tym Małyszem to przesadziłem). I wreszcie punkt, kokakola i ruszam na ostatnie 30 kilometrów. Czas początkowo mija mi głównie na dość nieudolnej próbie przekonania samego siebie, że nie boli tak jak boli. Odrobinę wytchnienia daje Czartowe Pole, bo miejsce naprawdę piękne a do tego chłodne. Na 75 kilometrze mym oczom objawia się kolejny punkt a na nim Ola i kokakola.
Ola to VegeRunnerka biegnąca tu swój pierwsze w życiu ultra (60km) i w ogóle typiara, z którą zacząłem przygodę z bieganiem, więc to oczywiste, że dalej lecimy razem. Obecność kogoś znajomego w takim momencie naprawdę działa jak balsam na psychikę i pozwala zapomnieć, że poniżej pasa boli Cię już każda komórka ciała. Po za tym Ola widziała na trasie łosia o czym marzyła od zawsze i co dało jej takie pokłady energii, że była gotowa zanieść mnie na plecach na metę, ale to niestety niezgodne z regulaminem. No to lecimy! Najpierw po kolana w wodzie i błocie przez bobrowisko, potem przez dobrze znane ze spacerów i treningów susieckie ścieżki, po drodze jeszcze spektakularny upadek, jeszcze burza, jeszcze Gargamel, jeszcze szumy…. I jeszcze 6 kilometrów chociaż z jakiegoś powodu myślałem, że miało być 3… (dziś, wydaje mi się, że ten ostatni odcinek zleciał strasznie szybko, ale wtedy każda minuta dłużyła się jak godzina) i w końcu jest, META! Mój debiut na dystansie 90 kilometrów kończę na 4 miejscu open i jako 3 chłop! Jeszcze tylko z Olą, trochę marznąc ale i delektując się wegańskim bigosem czekamy na Anię, prywatnie moją narzeczoną a publicznie również VegeRunnerką, która kończy bieg jako 5 kobieta i pierwsza w swojej kategorii wiekowej. I jedyne co mogę jeszcze napisać na koniec tej przydługiej relacji, to zapytać: z kim widzę się na roztoczu za rok? 😉
Irek