„Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o twoich planach na przyszłość.” (Woody Allen)
Orlen Maratonu zupełnie nie przewidywałam w swoich planach startowych na ten rok. Po odpoczynku po Ultra Śledziu rozpoczęłam plan treningowy do Rzeźnika i maraton w kwietniu średnio tam pasował… no ale Kostek się zapisał, więc stwierdziłam, że co mi tam, może przynajmniej przetestuję przebiegnięcie maratonu Gallowayem.
Oktawia w jesienny Maraton Warszawski zrobiła z sukcesem Gallowayem i chciałam to sprawdzić na własnej skórze.
Rozmowa z Oktawią po jednym z biegów z cyklu Grand Prix Warszawy utwierdziła mnie w przekonaniu że warto to zrobić, przeliczyłam więc na kalkulatorze dostępnym na jednym z portali biegowych czas i tempo biegu i przeplatającego go marszu, tak, aby wynik czasowy był dla mnie satysfakcjonujący. Czyli poniżej 3:50. Zaplanowałam na około tydzień przed maratonem testowe wybieganie ok 15km, gdzie miałam sprawdzić zakładane tempa i interwały czasowe. Ustawiłam sobie w zegarku interwały czasowe, żeby mnie informował kiedy biec kiedy iść. Oczywiście, nie przewidziałam, że po Półmaratonie Warszawskim się rozchoruję i przez 2 pozostałe do maratonu tygodnie nie zrobię żadnego treningu, będę leżała w domu z kaszlem, temperaturą i zapaleniem spojówek na dodatek…
W czwartek przed maratonem czułam się już nieźle i podjęłam decyzję, że wystartuję i pobiegnę
metodą „zdążyć przed limitem”, czyli powolutku do mety, bo bieg wyliczonym tempem biegu (15
minut tempem 5,0 przerywane 1 minutą marszu tempem 9,0) wydawał mi się zupełnie poza
zasięgiem, zwłaszcza, że tym tempem biegłam ostatnio parkrun w styczniu…
Noc przed startem jak zwykle średnio przespana, rano przedbiegowe śniadanie i rytuały, spotkania i fotki z koleżankami z Kolorowej Drużyny Nessi i pośpiech na foteczkę z Pioruńskimi Marchewami, jakaś mikro rozgrzewka w kolejce do toitoia i już stoimy na starcie.
„A może jednak polecieć tym Gallowayem?” przeszło mi przez myśl… eeee nieeee… włączyłam
zegarek w normalny tryb biegu i hop, ruszyliśmy…ale kurczę, może jednak, przecież jak się nie uda utrzymać tempa to zawsze można wdrożyć plan awaryjny „człapanie”! No to włączyłam w nogach tempomat a w głowie kalkulator interwałów 15/1min i ku mojemu zaskoczeniu pierwszych 6 cykli biegu udawało mi się utrzymywać tempo biegu około 5,0. Odpuściłam sobie już trochę na podbiegu ulicą Myśliwiecką (19km) i potem już zwolniłam tempo interwałów biegowych do ok 5:20 i po 21 km niestety zaczęłam odczuwać skutki osłabienia organizmu chorobą – co jakiś czas dopadały mnie gęsia skórka i uczucie słabości, ładowałam więc na bieżąco dekstrozę i żele z kofeiną, skracając też czas biegu do 12-13 minut, wydłużając o minutę czas marszu. Oddaliłam od siebie wizję czasu 3:45 i pomyślałam że właściwie każda życiówka będzie dobra, nie? Od 30 km zaczęły mnie też piec stopy na śródstopiu co nie zachęcało do wzmożonego wysiłku… marszem pokonałam podbieg na Tamce (32km) i powoli męczyłam się dalej. Jakże miłe było spotkanie naszej Marchewkowej Ekipy Dopingującej na 36km!!! Nie dość że okrzykami podnieśliście mnie na duchu, to jeszcze z troską zapytaliście, czy w wszystko ok, czy nic nie trzeba! Zapewniłam że umrę dopiero na mecie i człapałam dalej, stopy piekły coraz bardziej, zaczynało brakować energii ale każde przejście do marszu kończyło się skurczami uda, wiec trzeba było biec dalej… byle się zmieścić w 4 godzinach… już most, zakręt w
prawo i wydaje się że ostatnia prosta przed podbiegiem przy stadionie… ale nie! zakręt i nawrotka na Sokolej! Tego nie było na mapce! Zmęczona i zła człapałam dalej… podbieg, zakręt na ostatnią prostą…. na asfalcie wymalowane 400m ale przecież widzę że to jakiś hektar więcej… już nie mam siły i zmuszam się wręcz do biegu… wpadam na metę i prawie padam, jest mi słabo, kręci się w głowie…. sanitariusz pyta czy wszystko ok… tak, będzie ok… idę dalej zataczając się momentami, odbieram medal, izotonik… patrzę na zegarek i widzę że jednak jest!!! Jest życiówka! 3:55:52, czyli poprawa o 2,5 minuty!
Podsumowując: metoda Gallowaya tak, jak najbardziej, a bieganie po chorobie i bez treningów – jak mawia mój syn: „2/10 – nie polecam”.
Siva