Kiedy po raz pierwszy leciałam do Kenii nie do końca wiedziałam co mnie czeka. Poza bieganiem i trenowaniem w słynnym Iten, nazywanym „Home of Champions” byłam ciekawa codziennego życia zwłaszcza kenijskich biegaczy. Czy faktycznie żyją tak skromnie, w ascetycznych warunkach, co jedzą przed i po treningu, że są w stanie wykonywać tak mocny trening i skutecznie się zregenerować przed kolejnym.
Pamiętam, gdy po wylądowaniu po raz pierwszy w Nairobi Kenijscy znajomi odebrali nas na lotnisku i zawieźli wciąż zatłoczonymi ulicami (a była prawie północ) do hotelu na nocleg. Kolejnego dnia mieliśmy w planach wizytę w sierocińcu słoni i centrum żyraf, a potem wspólny lunch. Peter i Ken zabrali nas do restauracji z ładnym ogrodem. Przy czym nam zależało głównie na tym, by zjeść coś lokalnego, spróbować wreszcie słynnego ugali, o którym tyle słyszeliśmy, które stanowi podstawę diety kenijskich biegaczy. Nasi znajomi wydawali się zaskoczeni, ale poprosili kelnerkę, by przygotowała typowe potrawy. Po dłuższej chwili (tu czas płynie inaczej i trzeba uzbroić się w cierpliwość) dostaliśmy ugali (ugotowaną na gęsto papkę z mąki kukurydzianej, która tu jest biała), chapati (placki w wyglądzie przypominające podpłomyki z mąki kukurydzianej i wody z odrobiną soli i cukru) zielone warzywa – managu o charakterystycznym gorzkawym smaku, słodkawą sukumę (nasz jarmuż) i duszone mięso baranie, którym zajadali się nasi przewodnicy.
Te kilka potraw to w zasadzie główne dania Kenijczyków. Przy czym mięso jada się rzadko, gdyż jest drogie i większości na nie nie stać. Pozostałe danie są tanie i proste w przygotowaniu. I mimo, że po kilku tygodniach, które od paru sezonów spędzamy w Kenii w czasie polskiej zimy, mam już ochotę na coś na ostro, to jednak potem po powrocie do Polski bardzo mi brakuje tej prostoty.
Kenijczycy mają swoje rytuały kulinarne. Dzień rozpoczynają od chai, czyli herbaty z mlekiem. Za każdym razem, jak jesteśmy w lokalnej restauracji i zamawiam czarną, gorzką herbatę jest z tym duży problem. Zdarzało się, że dostawałam kawę Nescafe w saszetce, albo słyszałam, że czarnej herbaty nie ma. Wiele razy tłumaczyłam przerażonej kelnerce, że wystarczy, by wrzuciła trochę liści herbaty do kubka i zalała to wrzącą wodą. Jednak jest to coś co po prostu nie mieści im się w głowach. Kenijczycy nie piją czarnej herbaty, uważają, że bez cukru i mleka smakowałaby okropnie niczym lekarstwo. Smakowałaby, bo nawet nie wiedzą, gdyż przyznają, że nie próbowali, z góry zakładając że w takiej postaci jest nie do wypicia. Przez te kilka lat nie potrafiłam zrozumieć co w ich przekonaniu jest taką trudnością w przyrządzeniu czarnej herbaty. Zrozumiałam dopiero w tym roku, gdy zobaczyłam Alexa (naszego kenijskiego znajomego, opiekuna domu, który wynajmowaliśmy) jak gotuje herbatę. By przyrządzić chai, Alex wlał mleko i trochę wody do sufrii (metalowego naczynia bez rączki), dodał odrobinę miału herbacianego (trudno byłoby się tam doszukiwać liści) i kilka łyżek cukru. Po zagotowaniu się mleka, chwilę potrzymał jeszcze wywar na gazie, cały czas mieszając, tak by napój nabrał lekko brązowej barwy. Następnie przez sitko przelał wszystko do termosu i gotowe. W kenijskich domach oraz mniejszych, restauracjach prowadzonych przez lokalsów herbatę nalewa się prosto z termosu. Tak więc zawsze jest ona z mlekiem i olbrzymią ilością cukru. Jak mówią kenijscy biegacze to daje im siłę przed treningiem i po.
Po treningu Kenijczycy przeważnie piją herbatę. W tym roku odkryliśmy także inny napój, który jest bardzo pożywny i popularny – uji. Jest to rodzaj mąki kukurydzianej i prosa, niektóre odmiany mają jeszcze dodany kwasek, który nadaje napojowi ciekawy, kwaskowy posmak. Uji przygotowuje się na wodzie podobnie jak nasz kisiel. Kenijczycy także wlewają go do termosu. My trochę to zmodyfikowaliśmy. Przygotowywaliśmy uji bardziej na gęsto, zamiast cukru dodając na koniec banana albo mango. W takiej postaci świetnie zastępowało nam owsiankę. Kenijczycy widząc nasz wynalazek mocno się dziwili, spróbowali, ale i tak woleli swoją słodką wersję.
Na lunch, który spożywają między 12-13 głównie jedzą chapati (placki). Jeśli ich stać dokupują do tego ndengu (zieloną soczewicę) lub githeri (czerwona fasola i ciecierzyca). Do posiłku obowiązkowo chai. Po południu biegacze wychodzą na drugi trening, z reguły spokojne rozbieganie.
Kolację Kenijczycy jedzą jak dla nas bardzo późno, bo około 20. Jest to też najbardziej obfity i syty posiłek. Najczęściej jego podstawę stanowi ugali, do tego managu, sukuma lub cabbage (biała kapusta, posiekana i krótko podduszona z cebulką i pomidorem). Mi bardzo smakowały też zielone banany – w smaku jak nasze ziemniaki (których Kenijczycy akurat jedzą bardzo mało) przyrządzone z marchewką i pomidorem – wychodzi z tego taki ziemniak w sosie warzywnym. W Kenii, przynajmniej na wyżynnych regionach, w których głównie przebywamy używa się bardzo mało przypraw. Poza solą i czosnkiem potrawy doprawia się kolendrą, która daje bardzo charakterystyczny posmak. W lokalnych knajpkach kelnerzy na stole zawsze stawiają ketchup i sos chili w plastikowych butelkach. Nie pamiętam, żebym spotkała się z solniczką i pieprzniczką. Często też na spodeczku przynoszą drobno posiekaną papryczkę chili – w suahili „pili pili”. Trzeba uważać, bo jest naprawdę ostra.
Słodyczy jedzą bardzo mało. Nie mają w zwyczaju wypieku ciast i ciasteczek. Popularnym, prostym i słodkim smakołykiem jest mandazi. Wygląda trochę jak nasz pączek, ma trójkątny kształt i jest pusty w środku. Z „poważniejszych” ciast jakie miałam okazję spróbować był tort, który Jacek zamówił na moje urodziny w hotelowej restauracji. Był to ładnie wypieczony biszkopt, bez żadnych mas. Oblany cały białym lukrem, ozdobiony napisem z życzeniami. Takie same torty piecze się na przyjęcia zaręczynowe i wesela. Rok temu byliśmy gośćmi jednego z przyjęć zaręczynowych naszego znajomego biegacza. Rozmach uroczystości nas w pełni zaskoczył. Przyszło kilkaset osób, rodzina, znajomi, mieszkańcy wiosek państwa młodych i okolicznych. Był wodzirej i zespół muzyczno – taneczny. A przede wszystkim było mnóstwo jedzenia. Bliżsi znajomi zostali zaproszeni na posiłek do domu. Reszta gości miała wydawane jedzenie z wielkich garów na dworze. Na jednym talerzu dostaliśmy wszystkiego po trochu – ugali, ryż, ziemniaki, chapati, githeri i mięso. Do popicia były napoje gazowane, które serwował nam Wilson Kipsang, były rekordzista świata w maratonie i przyjaciel przyszłego pana młodego. W uroczystości brali też udział inni znani biegacze, Geoffrey Mutai i Mary Keitany. Po obiedzie przyszła pora na występ muzyczno kabaretowy. Potem były torty, wymiana prezentów pomiędzy rodzicami narzeczonych (głównie koce, chusty, pościele) i wręczanie prezentów narzeczonym – worki z ryżem, mąką, cukrem, koce i żywe zwierzęta. A potem impreza do białego rana, bez alkoholu.
Jeśli ktoś jest frutarianinem, to będzie mógł wyżywić się w Kenii za bardzo małe pieniądze. Co kilkanaście metrów w Kenijskich wioskach stoją proste stragany, zbite z kilku desek. Na nich za parę groszy można kupić pyszne mango czy idealnie gotowe do zjedzenia awokado. Ważne, by kupując poprosić sprzedawczynię, by dała nam owoc „ready to eat”. Dzięki temu mamy pewność, że będzie super dojrzały. Banany zawieszone całymi kiśćmi na straganach, jak i inne owoce kupuje się na sztuki. Ich skórki nigdy nie są idealnie żółte, każdy ma jakiś defekt, który w polskim sklepie spowodowałby odrzucenie go przez konsumenta. W Kenii fantastyczne są też ananasy i papaje. Najmniej smakowały mi pomarańcze i arbuzy, które są mało słodkie. Być może nie trafiliśmy na odpowiednią porę. Na straganie można też kupić na sztuki pomidorki (ich wygląd także odbiega od idealnego), cebulę, kapustę, marchew, zieloną paprykę i ziemniaki. Sprzedawczynie, w chwilach gdy nie mają klientów siekają sukumę i szpinak, obdzierają z gałązek listki managu, przygotowując warzywa do szybszego przyrządzenia z nich posiłku. Przy drodze można też spotkać sprzedawców sprzedających arbuzy i ananasy na kawałki, prosto ze swojego pick-upa czy taczki. Są też ustawione małe przenośne grile, na których prażą się kolby kukurydzy.
Kenijczycy przezwali nas „fruits guys” ze względu na ilość owoców, jakie codziennie kupowałam i targałam do domu. Nie mogłam się oprzeć, gdy za 1-2 dolary mogłam kupić całą siatkę pysznych świeżych owoców. Sami Kenijczycy jedzą ich bardzo mało. Zwłaszcza biegacze, mówią, że są drogie. Oni wolą tego dolara wydać na talerz ugali, którym przez cały dzień zaspokoją głód.
Kenia to daleki kraj, ale można w nim odnaleźć całkiem bliskie klimaty wegańskie, To niemal wegański raj, za całkiem nieduże pieniądze. Do tego w połączaniu z bieganiem może być idealnym pomysłem na spędzenie zimy dla wege runnersów.
Agata Dziubałka
Współzałożycielka bloga o bieganiu i podróżach www.parawruch.pl. Amatorka biegania, dziennikarka. Razem z Jackiem Książkiewiczem, trenerem biomechaniki ruchu organizuje warsztaty biegowe w kraju oraz obozy biegowe w Kenii.