Jest takie miasto Getynga. Są takie góry Harz. Jest taka góra Brocken. Pomiędzy miastem, a górą jest osiemdziesiąt kilometrów. Jest taki bieg Challenge, który wszystkie te klocki łączy w całość.Bieg kompletnie nieznany w Polsce, bo właściwie dlaczego miałby być. Góry już nieco osób trochę kojarzy. Brocken kojarzy już większość, którzy po górach chodzą, ze względu na pojęcie Widmo Brocken’u, gdzie jako pierwsze właśnie tutaj zostało zaobserwowane.
Góry Harz nie są wysokimi górami, a szczyt Brockenu wynosi zaledwie 1142 metry. Nie ma tu technicznych szlaków i sprawny turysta może uporać się z nią bardzo szybko. Pod jednym warunkiem. Jeśli jest dobra pogoda i akurat nie wieje. No właśnie. Położenie gór i wyraźna dominacja tej góry w okolicy, powoduje że góra ta jest bardzo kapryśna. Termin zawodów w lutym gwarantuje niezapomniane wrażenia i prawdziwy Challenge dla wytrwałych. Czyni ten bieg wyjątkowy. Jest coś w tej górze co powoduje, że bije z niej siła i czuć respekt. Na pewno nie bez powodu jest to kultowa mistyczna góra owiana wieloma legendami. I na pewno nie bez powodu są to góry Czarownic. Do tego wątku wrócę przy próbie przebiegnięcia szlaku czarownic – 100km – jaki planuje na wiosnę w ramach przygotowań pod projekt GSB+GSS=1000.
Gościło nas akademickie sportowe centrum w Getyndze. Wspaniałe budynki i infrastruktura. Nadmienię tylko, że Getynga to ośrodek akademicko naukowy numer jeden w Niemczech. Ponad trzydziestu noblistów studiowało właśnie tutaj. Odprawa przed zawodami trwała półtorej godziny. Zaczęła się od prezentacji zdjęć zebranych na przestrzeni lat od początku imprezy, a pokazowi slajdów towarzyszyła muzyka na żywo, w liczbie trzech muzyków. Fenomenalny klimat. Następnie wręczono puchary czterem zawodnikom, którzy mają na koncie wszystkie edycje. Dalej opis trasy, przedstawienie aktualnych warunków panujących na szczycie, pytania……. itd.
Osobiście skorzystałem za niewielką opłatą z noclegu przy starcie, a że start był przy stajni, to spaliśmy, jak na konie wyścigowe przystało w stajni. Jest klimat.
Rankiem pogoda nie zachęcała do biegania. Bardzo silny wiatr zapowiadany na ten dzień huczał już w nocy. Poprzedniego dnia widzieliśmy filmik ze szczytu góry, gdzie podmuchy wiatru osiągały 130km/h. Na szczęście przez 99% trasy wiatr wiał nam w plecy.
Start planowany na szóstą rano poprzedziło ogromne śniadanie w stodole. Wybór niesamowity. Wrócę jeszcze do tego co bieg oferował biegaczom na punktach i na mecie. Same pyszności.
Jakoś szczególnie dobrze nie czułem się przed biegiem. Mięśnie nóg mocno zmęczone, mimo tego postanowiłem trzymać się taktyki. Mianowicie znając profil trasy, maraton – łatwiejsza część trasy – lecieć na gazie, a drugą część trasy pokonywać w zależności od warunków, a warunki do łatwych nie należały. Poprzedniego dnia na odprawie widzieliśmy na zdjęciach co nas mniej więcej czeka. Sprzętowo byłem przygotowany na warunki, ale w praktyce buty z kolcami nie zostały użyte. Zabierając je spodziewałem się zimowych warunków na całej trasie, a zima zaczęła się na trzydziestym ósmym kilometrze. Pierwsza część trasy bogata była w asfalt. Zajechałbym kolce i jeszcze bardziej nogi biegnąc w nich od początku. Dostarczyć na jakiś punkt też nie było możliwości. Szkoda, bo ostatnie czterdzieści dwa kilometry były bardzo mocno oblodzone. Co innego gdybym miał suport.
Foto: Trailrunning.dePierwsze kilometry delikatnie były też oblodzone, ale biegnąc asekuracyjnie bezproblemowo się przeleciało. Krajobraz pofałdowany, raz pod górkę , raz z górki z płaskimi odcinkami również. Pierwsze czterdzieści dwa kilometry to taki mocny cross z asfaltem. Zdecydowanie za dużo tego asfaltu, ale taka zima. Widokowo, poza momentami, gdzie przestrzeń otwierała się na góry Harz, to nic specjalnego. Wyprzedzam, ale i sam też jestem wyprzedzany. Mniej więcej trzymam się swojego miejsca. Najbardziej irytuje asfalt, nie spodziewałem się go aż tyle. Przyjmuje go jednak jako dobrą kartę treningową przed kwietniowym maratonem w Lipsku. Na trzydziestym ósmym kilometrze mijamy granicę pomiędzy tym co należy uznać za płaskie, a górami Harz. Pierwsze solidne podejście w śniegu, następnie długaśny całkowicie oblodzony niekończący się podbieg. Trwa wieki. Pamiętam z profilu trasy, że nie licząc ostatnich kilometrów na szczyt, to właśnie w tym momencie był taki newralgiczny punkt biegu. Powiedziałbym, że to tutaj właśnie rozgrywają się gównie decydujące chwile zawodów. Jeśli pokona się ten fragment w pięknym stylu i zachowa siłę na ostatnie siedem kilometrów, to można być pewnym świetnego miejsca. Swoją postawę określiłem na średni styl, ale zachowałem dość sił – ku swemu zaskoczeniu- aby wbiec te siedem kilometrów na szczyt. Wyprzedziłem wtedy Niemca, któremu siedziałem długo na ogonie. Za co dostałem od niego na mecie piękne gratulacje.
Foto: Trailrunning.dePo – nazwijmy to – lodowcowej epoce, trafiamy w serce Narodowego Parku Gór Harz. Śniegu dość, ale większość przetarte. Im bliżej szczytu, tym większe – szersze nartostrady. Turystów bardzo dużo. Czym zaskoczony jestem, to tym że szlaki są ładnie i dobrze oznaczone. Organizator mówił, że na terenie Parku nie mogli oznaczyć trasy i trzeba zwracać uwagę na oznaczenia. Generalnie na całej długości trasy, oznaczeń jest bardzo mało, ale wystarczająco. Na przykład pierwsze sześć kilometrów nie były w ogóle oznaczone. Szef zawodów powiedział, biegnijcie prosto trzymając się głównej drogi przez las, albo za tłumem. 🙂
Pod kopułą szczytową, jeszcze zanim dobiegnie się na ostatni punkt kontrolny trzeba uważać na szyldy, aby dobrze skręcić. Jak już minie się punkt to czeka nas tylko jedna droga. Siedmiokilometrowy podbieg. Jak już wspomniałem, noga kręciła się i niemal w całości go podbiegłem. Na pewno pomogło mi w tym ciasto czekoladowe wegańskie, jakie dostałem dwa punkty wcześniej. Wyłaniając się zza choinek mamy przed sobą coraz więcej odkrytego terenu. Podobno klimat jaki panuje tutaj, jest taki jak w Alpach na wysokości 1800 -2000 m n.p.m. Przypominam, że Brocken ma zaledwie 1142 m.
Foto: Trailrunning.deWiatr już nam nie sprzyja na końcówce, wręcz przeciwnie, wali nas prosto w mordę. Aby wbiec na sam szczyt, musimy zrobić zawijas o sto osiemdziesiąt stopni, odsłaniając się w całości na czoło wiatru. Podmuchy są tak mocne, że ostatnie dwieście metrów to walka o utrzymanie równowagi. Przybieram sylwetkę garbiącego się biegacza i napieram. Przed sobą widzę, jak wiatr kładzie na lodzie kilka osób. Jak pionki zbite podczas gry w Chińczyka. Ale Chińczyka nie ma. Jest ponad sto trzydzieści kilometrów na godzinę. Ledwo łapię powietrze w płuca, garb coraz większy. Bach! Dostaję w mordę, ale utrzymuje równowagę, wiatr łapie ponownie powietrze w płuca, by uderzyć z większą siłą, ale Włodek ma refleks nie od parady i czmycha pod ścianę budynku i melduje się na mecie.
Na chwilę wrócę co do jedzenia od organizatora. Dla wegan to raj. Prawie wszystko co oferowano na każdym punkcie było organiczne i wegańskie. Na mecie byłem w szoku, bo przygotowano nam: zupę dyniową, klopsy w sosie pomidorowym, lasagne, polenta… i jeszcze coś było, ale już nie miałem sił jeść więcej. Można było jeść do oporu co się chciało bez żadnych kwitów. Do picia na punktach, bio cola, soki, woda. I na koniec rzecz najważniejsza. Całkowita kwota zebrana za wpisowe, noclegi i autobusy, które nas zabrały z powrotem na start, przeznaczana jest na cel charytatywny. Ewenement! Nie wiem, czy jeszcze są inne takie biegi, ale ten wskakuję na moją listę TOP!
Msc.21 z czasem 9:30 na 180 zawodników. Taki jest limit. Chętnych w tym roku było 450 osób. Jest losowanie, ale również trzeba napisać, dlaczego chce się pobiec właśnie ten bieg.
Dzięki za kciuki i kibicowanie!
Łukasz Pawłowski