Omiś to piracka twierdza z zamkiem piratów usytuowanym na najwyższym wzgórzu w okolicy. Panorama z zamku jest przepiękna i daje pełne pole widzenia na morze i okoliczne szczyty. Jeśli ktoś chciał zdobyć złoto piratów, musiał to zrobić z lądu – tylko tak mógł zaskoczyć rzezimieszków pustoszących Adriatyk. Samo zaskoczenie nie dawało gwarancji sukcesu. Zdobycie zamku w tak trudnym terenie było niemal niemożliwe.
Ówczesne ścieżki i ścieżynki służyły piratom i ich tropicielom. Na pewno nikt nie przypuszczał, że setki lat później staną się szlakami wyznaczającymi trasę biegu Dalmacja Ultra Trail. Sto sześćdziesiąt kilometrów po dalmatyńskich bezdrożach, górach i terenach należących obecnie do Chorwacji. Po piratach ziemia ta widziała jeszcze wiele zła, wiele wojen, w tym nie tak odległe z lat dziewięćdziesiątych walki pomiędzy południowymi Słowianami.
Na szczęście żyjemy w czasach, gdzie możemy tworzyć takie wydarzenia jak Dalmacja Ultra Trail i być jedną szczęśliwą biegową rodziną, pisząc w ten sposób te dobre rozdziały bytu ludzkości na Ziemi.
Ustawiamy się na starcie o godzinie czternastej zero zero w piątkowe październikowe słoneczne popołudnie. Nietypowa godzina jak na start w zawodach. Nie przypominam sobie, abym gdziekolwiek startował o takiej godzinie. Wąskie uliczki starego miasta Omiś’a spiętrzyły niewielką falę biegaczy. Dwóch piratów z rewolwerami na znak: trzy, dwa, jeden uwolniła kule, a proch dał sygnał do biegu. Pokonując główną alejkę starego miasta, kierujemy się na most, którym przekraczamy rzekę Cetina. Miejsce to jest niesamowicie malownicze. Z jednej strony widok na Adriatyk, a z drugiej kanion z górami, gdzie lawiruje Cetina. Jeszcze bardziej cudowniejszy jest widok z gór z rejonu wsi Gata, położonego siedem kilometrów od Omiś’ia. Wybrałem się tam specjalnie we wtorek dla tego widoku na trzy dni przed biegiem. Sześć kilometrów podbiegu drogą. Warto było. W sumie dwanaście kilometrów treningu. Dodając do tego z poprzedniego dnia – poniedziałku- dziesięć kilometrów po Narodowym Parku Jezior Plitwickich, który znajduje się niedaleko Zagrzebia po drodze do Dalmacji, wychodzi że po dwóch dniach pobytu w Chorwacji mam już dwadzieścia dwa kilometry w nogach. I to nie wszystko, o czym dalej w relacji.
Biegniemy dalej. Za rzeką skręcamy w prawo i już po chwili pierwszy podbieg, który wzniesie nas na stu sześćdziesięciu kilometrowy „taras widokowy” po Dalmacji. W związku z moją aktywnością od kilku dni po tych górach z obawami podbiegam. Ale kurka wodna nie jest tak źle, jak myślałem że będzie. Czuje cały tydzień w nogach, ale jakoś idzie do przodu. Zastanawiam się tylko, jak będzie później. Świeżości brak, ale mięśnie pracują.
Skała wytopiona od słońca. Roślinność niska i rzadko rozmieszczona. Gdzie nie spojrzeć to morze białej skały. Pejzaż jednego pędzla – biel wapienia i błękit nieba. Obracam się teraz przez lewe przedramię i co widzę? Szerokie wodniste pole rozciągnięte po horyzont. Delikatne fale muskające brzeg dalmatyńskiej ziemi. Gdzieś w oddali na tafli wody ledwo widoczne małe poruszające się punkciki. Może to większe statki, a może małe łajby. Tak prezentował się Adriatyk w pierwszych godzinach biegu. Najpierw lewa ręka do przodu, automatycznie za nią podąża prawa noga, za prawą nogą prawa ręką, a za prawą ręką lewa noga. Nabieram prędkości. Wapienne skały teraz przyspieszają , krok po kroku zostawiam je wzrokiem za sobą. Jest to jednak syzyfowa praca, bo podczas gdy jedne przemijają, pojawiają się następne ze zdwojoną siłą. Wygląda to tak jakby ktoś produkował je za horyzontem i masowo podrzucał pod nogi. Dużo zakrętów, skrętów i tym podobnych. Często widoczne jakieś ruiny, kawałki murów, kościółki, kapliczki i mnóstwo krzyży. Kostarykański Polski Gniewko podziela moją uwagę o pięknie tej krainy. Na punktach delektujemy się i doceniamy smak tutejszych pomarańczy. Tak soczyste, tak słodkie i tak delikatnie rozpuszczające się w ustach. Znów biegnę przez ziemię niczyją, słysząc tylko ujadające psy. Nagle odsłania się gromada dzieciaków i pośród niczego na wzgórzu boisko do koszykówki z widokiem na morze. Dalej rzeka i urocze małe miejscowości. Biegnąc przez jedną z nich trafiam na ślub. Panie i Panowie w pięknych ubiorach i my biegacze w sportowych trzewikach. Żałuje, że w tym momencie nie było fotografa. A tego dnia było ich bardzo wielu, nawet już pomyślałem sobie, że zjechali się z całej Chorwacji, a może i z całych Bałkanów – tylu ich było – z kilkunastu pierwszego dnia, by następnego dnia nie zobaczyć żadnego. Dopiero na mecie ujrzałem ich wszystkich razem.
Zmierzchało się. Biegnąc przez przeogromne ruiny coraz bardziej odczuwałem wysiłek z poprzednich dni. Trzeciego dnia pobytu w Chorwacji zdobyłem Zamek Piratów dwukrotnie w przeciągu kliku godzin. Najpierw marszobiegiem od strony rzeki, stromej jak diabli przez las, a następnie z lonżą i uprzężą po via ferrata Forteca. Warto było. W sumie już trzydzieści trzy kilometry po trzech dniach. Czwartego dnia dorzucam jeszcze dziesięć kilometrów wzdłuż morza z miejscowości Makarska do Baska Voda. Łącznie czterdzieści cztery kilometry przed piątkowym startem. Dlaczego nie odpoczywałem przed biegiem? Odpowiedz jest prosta: przyjechałem na urlop.
Biegniemy dalej. Właśnie za ruinami zaczęło się solidne podejście. Było już ciemno, gdy zostawiłem za plecami ostatni dom we wsi. Następne dwie godziny pokonuje bez czołówki – tak już mam, lubię to – smakując się ciemnością, księżycem i ciszą nocną.
Jeden z fotografów śmiejąc się, mówi że teraz tylko pod górę. Doskonale zrozumiałem go co ma na myśli. Już po chwili śmiejemy się razem. Zakosami usłanymi kamieniami wznoszę się pod niebo. Oczy wbite w teren, co jakiś czas podnoszące się i oceniające wzrokowo ile jeszcze?!. Powolutku do góry osiągam upragniony moment. Na górze otwarta przestrzeń i uderzający chłodny wiatr. Kilka zdjęć i drogą mleczną ruszam przed siebie. Droga mleczna, dlatego że jestem wysoko w górach, a biegnę drogą asfaltową. Co jakiś czas tylko przecinam zakręty jakimiś wertepami, po czym znów ląduje na mlecznej drodze. Czołówka odpoczywa. W ciemności, w samotności i w ciszy jest niesamowity klimat. Przede mną nic, za mną nic, biegnę donikąd. Po opuszczeniu asfaltówki lawiruje wśród roślinności do punktu nocnego, gdzie zastaje czterech chłopaków puszczających muzykę we wsi na cały regulator. Odpoczywam chwilę, bo wiem, że czeka mnie bardzo długie mocne podejście. Siedemnastu kilometrowy odcinek wznoszący się na najwyższy punkt na trasie zawodów. Gnam do góry przy dźwiękach – prawdopodobnie jakiegoś puchacza – pierwszy raz słyszałem takie odgłosy, wydającego przez jakąś istotę żywą. Od wielu godzin samotności wreszcie doszedłem jakiegoś zawodnika. Na ostatniej najbardziej stromej prostej do szczytu jestem ponownie sam. Rzucam się wir zbiegu do punktu, na osiemdziesiąty czwarty kilometr w miejscowości Gata, na którym to czeka na mnie worek ze swoimi smakołykami. Zbieg nie łatwy. Ostry dywan z kamieni. Długie proste dłużące się do wyznaczonego celu. Na przepaku łapię chwilę oddechu. Otwieram swój magiczny worek i litr alpejskiej herbaty i bio coli wchodzi jak piwo pod sklepem w kropki na moim osiedlu. Od organizatora poza owocami nic dla wegan nie jest serwowane. Często na punktach mówiąc wegan, ludzie mają na myśli wegetarianizm. Wierze, że dzięki takim spotkaniom ich świadomość rośnie i przynajmniej będą potrafili odróżnić weganizm od wegetarianizmu.
Teoretycznie od osiemdziesiątego kilometra trasa robi się łatwiejsza, ale tylko na papierze. Strome, kamieniste zakręty i o dziwo dużo roślinności. Trafił się nawet las i mokre tereny pod butem. Do tej pory sądziłem, że w tym rejonie rządzi tylko skała wapienna, ale jednak są ukryte głęboko doliny i jary, gdzie tryska woda i występuje bujna roślinność. Jaka to roślinność to nie wiem, bo w ciemnościach trudno stwierdzić. Wybrzeże to słynie także z wiatru Bora. I właśnie tej nocy nas odwiedził. Był tak silny, że momentami na otwartym terenie trudno było biec. Do tego od setnego kilometra zacząłem mieć problemy z żołądkiem, który uniemożliwiał mi normalne bieganie, a często wręcz musiałem przechodzić do marszu. Właściwie to chyba więcej szedłem niż biegłem. Taki stan trwał u mnie przez pięćdziesiąt kilometrów. Nie wiem, gdzie była przyczyna tego stanu. Nigdy nie miałem problemów żołądkowych i była to dla mnie nowość i stanowi wielką zagadkę. Po biegu dowiedziałem się, że wiele osób miało podobne problemy. Wszystkie punkty, które w nocy i o poranku odwiedzałem nie miały nic gorącego do picia. Pomijając problemy z żołądkiem, po prostu było zimno i to że nie było herbaty na punktach uważam za wielki minus . Nie tylko ja pytałem o herbatę. Widziałem wielu zawodników zdumionych jej brakiem. Zimno mogłem wytrzymać, ale potrzebowałem coś gorącego na mój żołądek. Doprosiłem się herbaty i kawy na przedostatnim punkcie przy temperaturze około trzydziestu stopni Celsjusza. Trzeba było widzieć miny zawodników z innych tras, gdzie przy takiej temperaturze poprosiłem o gorące płyny. Ale zanim to się stało upłynęło sporo dnia.
O poranku dalej delektowałem się samotnością. Do czasu. Zawodnicy z krótszej trasy – setki – którzy wystartowali o północy zaczęli mnie wymijać, Najpierw dwóch pierwszych, na punkcie trzeci, a później jeszcze kilku. Doczekałem się też towarzystwa kobiet. Najpierw pierwsza zawodniczka, zmęczona, nawet nie miała siły gadać, a później druga, która gadała jak najęta. Była z Czarnogóry i to w niej widziałem zwyciężczynie wśród kobiet na dystansie stu kilometrów. Powiedziałem jej, że pierwsza wygląda na zmęczoną i powinna przycisnąć teraz. Tak też zrobiła. Na mecie dowiedziałem się, że wygrała – bardzo cieszyłem się. Kilkanaście minut dalej, przechodząc przez wioskę, podziwiałem drzewa uginające się od owoców granatów. Nagle nie wiadomo skąd wyłoniła się babcia i obdarowała mnie z uśmiechem dwoma mandarynkami. Jedną zjadłem, a drugą postawiłem na środku trasy, aby ktoś mógł skosztować, bo ja nie mogłem nic wcisnąć więcej.
Im bliżej wybrzeża, tym coraz ciaśniej na trasie. Do zawodników z setki, dołączyli zawodnicy z pięćdziesiątki. Na punkcie nad samym już wybrzeżem, były tłumy, a ja stanowiłem atrakcję dla mijających mnie osób. Byli wśród nich Polacy, którzy znaleźli czas, aby zamienić ze mną słówko. Pozwalało to na chwilę zapomnieć o żołądku. Samo wybrzeże cudowne, ale patelnia i żołądek mnie wciskały w ziemię. Biegnie się nad samą wodą i jedyną myśl jaką miałem to wbiec w zimną wodę. Korzystałem z natrysków ustawionych tuż przy wejściach na plaże. Jednego razu, jakaś chyba przebiegająca Włoszka widząc to krzyczy – bravo! i chlapiemy się wodą.
Wreszcie na przedostatnim punkcie dostałem herbatę i kawę. To i tak miałem szczęście, bo pierwszy wolontariusz, którego zapytałem powiedział, że nie mają. Sytuację całą widziała dziewczyna z tyłów obsługi punktu i od razu mówi, że mają to co chce. Siadłem w cieniu, wypiłem, wytrzepałem buty, w łazience pod zimną wodą chłodziłem ciało. I wyszedłem na trasę. Do ostatniego punktu było bez zmian, po za tym, że było pod górkę. Po drodze usiadłem jeszcze na ławce, z której był przepiękny widok na morze. Na ostatnim punkcie zmieniło się wszystko. Najpierw przywitał mnie z obsługi punktu świeżo poznany Chorwat, którego spotkałem kilka dni przed biegiem gdy penetrowałem okoliczne góry na treningu. Powiedział mi wtedy, że będzie na mnie czekał. Oboje mieliśmy niesamowitą radość. Od razu pomógł mi napełnić bidony, polewał i karmił. Z punktu wyprułem jakbym tyle co wystartował. To było coś niesamowitego. Takiego odrodzenia nie miałem nigdy w życiu. Żołądek puścił, siła mnie rozpierała i najnormalniej byłem przez ten żołądek wkur***y. Teraz ja wyprzedzałem wszystkich, a ci którzy mnie wyprzedzali wcześniej widząc to, teraz podziwiali, dopingowali, podnosili kciuki do góry i bili brawa. Te ostanie osiem kilometrów chciałem roznieść. Finisz na plaży do mety był tak mocny, że po przekroczeniu jej ludzie byli pod wrażeniem. Jeden z fotografów specjalnie mnie odnalazł, aby zrobić zdjęcie i pogratulować niesamowitej końcówki. Do dziś główkuję, co się wtedy stało. Po tylu latach, ultra ciągle uczy i podsuwa coś nowego.
Dalmacja Ultra Trail 160km, D+7000. Miejsce 12, czas 28h05.
Łukasz Pawłowski, wlodec