Świdrujący dźwięk budzika brutalnie wyrwał mnie z objęć Morfeusza. Co tak do diabła szumi?! Aaaa, ok, klimatyzacja… Siedzę na łóżku i trochę tępym wzrokiem rozglądam się po pokoju. Za niecałe dwie godziny startujemy w biegu na 10,5km. Budzę Gonię i idę po przygotowane wieczorem rzeczy biegowe. Jest godzina 3:30. Na zewnątrz 27 stopni Celsjusza i potworna duchota. Bangkok właśnie ucichł i zasnął…
Na bieg ten zapisałem się w sumie przypadkiem. W połowie listopada wybieraliśmy się z Gonią na zasłużony, kilka lat odkładany urlop. Po wspaniałej rekomendacji Łukasza (dzięki Luk ) wybór padł na Tajlandię. Co prawda byłem już w okresie roztrenowania ale jakiś duszek niespokojny podpowiadał: „… a zobaczmy czy tam coś biegają w tej Tajlandii..” Okazało się, że akurat w dniach kiedy będziemy w Bangkoku ma się odbyć 30sta już edycja Bangkok Marathon’u wraz z towarzyszącym mu półmaratonem i biegiem 10cio kilometrowym. Podzieliłem się ta wiadomością z Gonią i w zasadzie to jej głos i decyzja o tym, że też pobiegnie przeważyła szalę wątpliwości. Zapisaliśmy się i opłaciliśmy start. Później do naszej wycieczki dołączyła jeszcze trójka znajomych w tym dwoje Vege Runnersów w osobach Moniki i Tomka „Pająka” . Oni też postanowili wystartować. I tak oto lecieliśmy mocną Vege Runnersową delegacją na bieg 10cio kilometrowy do Bangkoku.
Zaraz po wylądowaniu w Bangkoku pojechaliśmy odebrać pakiety. Pomimo zmęczenia długim lotem postanowiliśmy też wziąć udział w expo. Oprócz klasyki w postaci wystawców, którzy oferowali wszelaki asortyment sportowy organizator zadbał o niespotykane u nas atrakcję. Otóż każdy z uczestników otrzymał kartę, na której po dotarciu do kolejnego miejsca na expo przybijane były pieczątki. Jedną z atrakcji były testy sprawnościowe. Podciąganie na drążku oraz próba równowagi polegająca na jak najdłuższym utrzymaniu się stojąc jedną nogą na wąskiej rurce. Przy wspaniałym dopingu ze strony obsługi owych urządzeń urządzono nam mini zawody , w których świetnie się bawiliśmy. Po zebraniu wszystkich pieczątek , karta uprawniała nas do wzięcia udziału w loterii nagród. Udaliśmy się do odpowiedniego stanowiska i znów wspaniale się bawiąc wylosowaliśmy kilka ciekawych nagród w tym specjalny aparat do ćwiczenia oddechu. Po tych atrakcja wszyscy już pragnęliśmy wziąć wreszcie prysznic i zjeść coś dobrego… Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie i wyruszamy w drogę do hotelu.
Godzina 4:00. Wsiadamy do taksówki, która czeka już na nas pod hotelem. Dość sprawnie docieramy na linię startu. Miny mamy nie tęgie bo ciągle jesteśmy trochę półprzytomni a gorąc mimo wczesnej pory daje się we znaki. Każdy z nas obiera trochę inną taktykę na ten bieg. Tomek planuje pocisnąć. Ja raczej nie zamierzam biec na maxa ale coś chcę powalczyć. Monika planuje raczej rekreację a Gonia ukończenie w limicie. W strefie startu fajnie zorganizowano punkty z napojami i trzeba przyznać, że tego nie brakuje. Do wyboru do koloru. W czasie gdy oczekujemy na start do mety, która jest usytuowana w tym samym miejscu co start , dobiegają właśnie pierwsi maratończycy. Oni startowali o godzinie 2:00. Jako, że z Tomkiem planujemy mocniej pobiec niż dziewczyny postanawiamy się trochę rozgrzać. Robimy sobie lekką przebieżkę. Jeszcze ostatni ” toy – toy”… no właśnie… Tutaj dość ciekawe rozwiązanie. Zamiast klasycznych budek znanych nam z biegów u nas zastajemy duże, ciężarowe samochody sanitarne. Bardzo czysto, samochodów sporo to i kolejki nie wielkie…
Godzina 4:53. Słońce jeszcze nie wschodzi i jest ciemno. Mamy 7 minut do startu i powoli z Tomkiem zmierzamy ku strefie startowej. Nagle pada strzał! Co jest?! Pomylili się? Nie! Ruszyli! 7 minut wcześniej! Ponad ośmiotysięczny tłum zaczyna przewalać się przez wąskie gardło linii startowej a nas tam ciągle nie ma! Pośpiesznie przepychamy się przez tłumy. Przeskakujemy przez barierki i wreszcie biegniemy. Niestety nasze pozycje są marne. Ruszamy gdzieś z 1/3 stawki. Chcąc nie chcąc przeciskamy się przez tłum biegaczy wyprzedzając jednego za drugim. Nie jesteśmy na razie w stanie rozwinąć nawet tempa komfortowego , nie mówiąc już o ściganiu się. W tłumie gubię gdzieś Tomka. Tak czy inaczej mieliśmy inne plany na ten bieg. Wreszcie robi się trochę luźniej i można się rozpędzić. Po przebiegnięciu niecałych dwóch kilometrów ze zdziwieniem wyprzedzam wiele osób , które przeszły do marszu… Później wyjaśni się skąd wzięli się tacy maruderzy po tak krótkim odcinku trasy… Dobiegam do pierwszego punktu nawadniania. Piję dużo i sporo wylewam na siebie. Tętno mimo, że specjalnie nie jestem zmęczony ani nie biegnę na maxa oscyluje w wartościach bliskich mojego maksimum. Tak działa upał i wilgotność powietrza na poziomie 100%…. Biegnie mi się dobrze. Historia z przedwczesnym startem mocno mnie pobudziła . Ciągle wyprzedzam wielu zawodników. Wypatruję Tomka ale bezskutecznie. Chyba mocno mnie odsadził. Dobiegam do drugiego punktu nawadniania. Trzeba przyznać, że ustawiono je gęsto jak na tak krótką trasę. Punkt nawadniania znajdujemy dokładnie co dwa kilometry. Dla mnie idealnie. Właśnie co dwa kilometry czuje potrzebę schłodzenia… Trasa wiedzie głównymi arteriami Bangkoku. Biegniemy szerokimi ulicami dwukrotnie przebiegamy przez most nad rzeką Menam. Mijam półmetek. Zaczyna mnie trochę stawiać. Ponieważ nie biegnę na wynik ale raczej dla zabawy odpuszczam walkę i zwalniam. Cieszę sie samym bieganiem. Po zawrotce wypatrujemy się z Gonią i machamy sobie dopingując się wzajemnie. Powoli zaczyna świtać. Mijam ósmy kilometr i ostatni juz punkt nawadniania. Coś mi nie pasuje…. Oficjalny dystans do przebiegnięcia podawany przez organizatora to 10.500 metrów. Zegarek pokazuje w okolicach 9000 metrów a ja jestem coś zbyt blisko mety. Planowałem ciutkę przyspieszyć tuż przed końcem. Jest 9500 metrów a ja widzę metę. .. oddaloną o jakieś 200 metrów. Jak się okaże później jeszcze wielokrotnie będziemy się przekonywać , że skrupulatność to na pewno nie jest cecha Tajów… Ciekawostką niech będzie fakt, że rok wcześniej tak wytyczono trasę półmartonu , że biegacze musieli pokonać dystans około 27 kilometrów… Zbliżam się do mety. Wyciągam flagę Vege Runners i z uśmiechem przebiegam linię czytnika. Świetna zabawa. Zegarek wskazuje 9790 metrów…
Na mecie spotykam Tomka. Przybijamy piątki i powoli uciekamy z tłumu. Postanawiamy wrócić na trasę pokibicować dziewczynom. Dość szybko spotykamy nadbiegającą Monikę. Tomek zostaje a ja biegnę jeszcze dalej aby wspierać Gonię. Spotykam ją w okolicach 7mego kilometra i odtąd już razem biegniemy do mety. Odbieramy medale i wracamy do hotelu .
Chyba wszyscy mamy podobne zdanie o tym biegu. Mimo, że było kilka niedociągnięć i rzeczy, które nas wkurzały to raczej dobrze się bawiliśmy. I chyba wszystkim nam o to głównie chodziło. Wszystkim biegaczom gorąco polecam takie „urlopowe” starty biegowe. Na prawdę ciekawe przeżycie a sam bieg warto traktować bardzo urlopowo. Choć… akurat w tym biegu stawka nagród była dość wysoka . Wygrała bieg para…. z Polski! Tomek uplasował się na 45 pozycji a ja na 64. Co w tych warunkach pogodowych , podejściu rozrywkowym i kłopotami na starcie uważam i tak za świetną pozycję…. Można było powalczyć . Na koniec rozwiązanie zagadki spacerujących zawodników na początku trasy. Mimo tego, że mój zegarek jak i czip pokazywał czas w granicach nie całych 42 minut to oficjalny czas jaki mi podano to 44:19.8. To oznacza, że do klasyfikacji liczył się czas brutto… lub cokolwiek innego. Ale to już tajemnica tajskiej skrupulatności … Co kraj to obyczaj.
Dziękuje ekipie Vege Runners, z którą dane mi było biegać w tym dalekim kraju oraz za wszystkie spędzone później urlopowe chwile. Było wspaniale!
Konrad ( Peepuck) Frantz
Kilka zdań refleksji pozostałych biegaczy ekipy Vege Runners Bangkok Mini Marathon:
Gonia:
Na co dzień nie jestem biegaczem. Wzięłam udział w biegu, bo medal to bardzo niestandardowa pamiątka z wakacji. 10 km było dla mnie wyzwaniem, szczególnie w tych warunkach – gorąc, wysoka wilgotność i jak się okazało Bangkok wcale nie jest płaski. Bardzo chciałam zmieścić się w limicie czasu. Dobrze, że na ostatnich kilometrach Konrad przybiegł mi dopingować bo zaczynałam przegrywać w walce z samą sobą, tym bardziej, że pozostali biegacze bardziej interesowali się robieniem zdjęć, rozmowami i w zasadzie mało kto biegł.
Podziwiam Tajów za to, że przy temperaturze 30 stopni, woda na trasie była lodowata i cały czas był dostęp do lodu.
Monika:
Uwielbiam i wszystkim polecam wakacyjne bieganie, poznawanie nowych miejsc z perspektywy biegacza. Bangkok ze względu na zanieczyszczenie powietrza i warunki klimatyczne nie zachęcał do treningów. Udział w biegu pozwolił natomiast przekonać się, że nawet w tak trudnych warunkach bieganie jest możliwe i jest w stanie wyzwolić masę pozytywnej energii…
Tomek:
Ciekawy bieg z ogromnymi niespodziankami na starcie i mecie 🙂 Niewątpliwie niespotykana możliwość pobiegania w centrum Bangkoku, bo niestety nie ma wiele takich miejsc jak parki, gdzie można potrenować.