Jadąc na maraton górski do Saksonii-Anhalt obawiałem się widma Brockenu i nisko przelatujących czarownic. Wszak na najwyższym szczycie północnych Niemiec miały się odbywać ich sabaty.
Zamiast tego ujrzałem ładną, historyczną starówką w Wernigerode, miasteczku, które stanowiło bazę dla uczestników Brocken Marathonu. Niestety, po starówce nie zdążyliśmy się za bardzo powałęsać. Nocleg mieliśmy w sali gimnastycznej na peryferiach miejscowości, za to w pobliżu miejsca startu. Sala pękała w szwach, a kiedy już zasypialiśmy na twardych materacach, rozległ się dźwięk organków. Jeden z zawodników okazał się nie tylko sportowcem, ale i muzykiem. Wielu biło mu brawo, ale bynajmniej nie wszyscy wyglądali na zadowolonych…
Start mieliśmy o godz. 9.00, więc budzik nastawiłem na 7.00. Niestety już o 6.00 na sali włączono światło, a wiele osób zaczęło nerwowo rozpinać śpiwory. No cóż, jedną z towarzyszących konkurencji był marsz na 25 km, a piechurzy wyruszali już o 8.15.
Trasa na szczyt wiodła głównie przez lesiste, niewysokie, ale ładne przyrodniczo partie gór Harz. Pomimo połowy października, było ciepło, więc biegliśmy z Karoliną w T-shirtach, a większość zawodników także w krótkich spodenkach. Trochę im zazdrościłem, ale wiedziałem, że na szczycie, powyżej ściany lasu może pizgać złem. Dlatego sam założyłem długie spodnie.
Przez pierwsze kilometry biegliśmy w tłoku. Bliżej szczytu tłum się już przerzedził. Podobnie zresztą, jak i las, który na tej wysokości przybrał formę zagajników złożonych z niewysokich świerczków. Zaczął też duć silny, zimny wiatr. W pewnym momencie organizatorzy rozdali nam plastikowe worki z otworami na głowę i ręce. Mnie to nie wystarczyło, więc dodatkowo założyłem bluzę. W tym celu musiałem się na chwilę zatrzymać, co wcale nie było łatwe, bo momentalnie zrobiło mi się jeszcze zimniej. Do tego wiatr próbował mi wyrwać i worek, i bluzę…
Sam szczyt tonął we mgle; ledwie było widać stojącą na nim wieżę widokową. Druga połowa trasy siłą rzeczy wiodła głównie w dół. Pierwsze kilometry przebiegliśmy po asfalcie, co przypominało teleportację. Na tym odcinku ucięliśmy sobie polsko-hiszpańską pogawędkę z berlińczykiem w koszulce z napisem ,,Polska”. Hiszpańskiego nauczył się, kiedy mieszkał w Kraju Basków, a polskiego najprawdopodobniej dla swojej polskiej przyjaciółki, która podbiegła do nas chwilę po nim.
Kiedy nasza trasa skręciła w las, droga zrobiła się trudniejsza, bo pokonywać trzeba było kolejne pagóry. Zmęczenie poczułem już około 28 km, potem było trochę lepiej, ale kryzys powrócił około 35 km. Nie poczułem ulgi ani na widok malowniczych skałek, na które wspinali się turyści, ani nawet na widok napisu ,,Ziel nur 5 km’’. Bolały wymasowane przez kamienie stopy i wymęczone przez liczne podbiegi uda. Karolina uciekła mi gdzieś do przodu w czasie, kiedy wyciągałem z plecaczka wodę. Nawet nie próbowałem gonić, bo widziałem, że ona zyskała świeże siły, a ja swoje straciłem. Przyspieszyłem dopiero na ostatnim kilometrze. Rzutem na taśmę złamałem pięć godzin. Wprawdzie życiówkę miałem i tak jak w banku, bo po raz pierwszy biegłem na tej trasie, jednak taka okrągła liczba zawsze cieszy.
Na mecie organizatorzy poczęstowali nas piwem i wegańską kartoflanką. Tak treściwe jedzenie, choć cieszyło podniebienie, nie okazało się jednak specjalnie przyjazne dla wycieńczonego 42-kilometrową trasą układu pokarmowego. Na szczęście wieczorem znaleźliśmy dobre piwo pszeniczne i wegańskie curry w jednej z knajpek na starówce. Można było uczcić kolejny maraton górski w biegowym CV.
Krzysztof Ulanowski