Jak zwykle w ostatni weekend stycznia odbył się szczególny bieg. 24h godzinny bieg na Skrzyczne w samym środku zimy. Była to już jego czwarta edycja. Jak dotychczas w każdej edycji brali udział nasi zawodnicy. Tym razem w składzie klubowym znalazła się również przedstawicielka płci pięknej. Mamy nadzieję, że Monika przetarła szlak naszym wspaniałym biegaczkom i na stałe już w Zamieć wpisze się kobiecy akcent naszego klubu. A jak przecierała ten bądź co bądź trudny szlak przeczytajcie sami:
Jakiś rok wcześniej wspinając się na Skrzyczne powiedziałam, że trzeba być niezłym „świrem” aby dobrowolnie mierzyć się z tą górką w zimowych warunkach przez 24h. Długo nie trzeba było czekać, aby przewrotny los rzucił wyzwanie 😉
Założenie było proste. Biegniemy bez napinania, tyle na ile pozwoli głowa i reszta. W końcu to moja, nasza pierwsza „Zamieć”. Biegniemy w duecie. Na początek po jednej pętli, a później się zobaczy…
Julek pierwsze kółko robi w szalonym tempie 1:50, szybko więc przychodzi moja kolej 🙂
Pierwsze kółko i u mnie wychodzi całkiem przyjemnie. Czas delikatnie poniżej 2:30. Jak na możliwości totalnego laika w bieganiu po górach chyba przyzwoicie 😉
Widoki cudne. Pełne słońce i temperatura około zera. Idealne warunki jak na tę porę roku. Tylko to coś białe pod nogami…
No właśnie, śnieg zachowuje się jak biały pył, sypki piasek na pustyni. Pierwsze kilka kilometrów przez las pod górę jeszcze nie robi takiego wrażenia. Zabawa zaczyna się nieco wyżej na krótkich płaskich odcinkach.
Próbuję biec, nogi zapadają się po kolana i choć chyba wszyscy zakładali, że wcześniej startujący w „Zadymie” przetrą trochę trasę, udepczą śnieg, nic bardziej mylnego. Nie ważne ile osób było przede mną, śnieg za każdym razem wraca do pierwotnej formy.
W końcu jakoś udaje się dotrzeć na szczyt, po schodkach na górę, zawrotka i zostaje już tylko kilka kilometrów w dół.
Pierwszy odcinek od schroniska dosyć mocno w dół, przez chwilę wydaje się, że nie będzie źle. Śnieg mocno zmrożony, udaje się trochę rozpędzić. Po chwili jednak ląduję w śniegu po „pachy” i od tego momentu pozostaje już przedzieranie się przez niekończący się puch niemalże do samej mety.
Najtrudniejszy okazuje się ponad trzy kilometrowy, prawie płaski odcinek, który szczególnie da się we znaki na drugiej pętli.
W końcu widok dogi prowadzącej do mety sprawia, że oczy się śmieją. Koniec męczarni, wreszcie można przyspieszyć. Linia mety i pierwsza pętla zaliczona.
Dwa kolejne kółka robi Julek. Moje kolejne przypada w środku nocy. Gdzieś na zbiegu w głowie pojawia się pytanie: co ja tutaj robię?
Temperatura niby nadal przyjemna, ale w otaczających ciemnościach biegnie się dużo trudniej. Kije, na które się tym razem zdecydowałam tylko przeszkadzają. Czas ciągnie się w nieskończoność. Decyduję się po tym kółku iść spać i ostatnie zrobić już rano.
Po kilku godzinach snu biegnie się przyjemnie, choć śnieg dokładnie w taki sam sposób jak na poprzednich daje się we znaki. Zmęczenie rekompensują fantastyczne widoki. Motywują okrzyki mijanych turystów. Pomimo zmęczenia jest fantastycznie.
Trzecie ostatnie w moim wykonaniu kółko kończę 30 minut przed limitem czasu.
W sumie udało nam się nabiegać 8 kółek. Wynik oczywiście zasługą Julka, ale mój skromny udział też cieszy 🙂
Monika Gregorczyk
Na koniec kilka fotek.
W oczekiwaniu na start
Uciekający Julek
Julek…
Trudy trasy rekompensowały widoki…
Zadowolony Julek 😉
Trofeum…