Dokładnie trzy tygodnie temu zszedłem z trasy biegu, który miał być ukoronowaniem moich siedmioletnich startów. Podejmując tym samym być może najważniejszą decyzję w karierze, decyzję, której owocem jest definitywne zakończenie startów i treningów biegowych. Na jak długo, nie mam pojęcia, na pewno na rok. Mam nadzieję, że ten ostatni wpis będzie z mojej strony swego rodzaju elegią biegacza spełnionego 🙂
Zanim posunę się do metafizycznych rozważań nad egzystencjalną treścią moich doświadczeń z tras biegowych kilka słów o starcie, który doprowadził mnie do miejsca, gdzie mogę do woli snuć emfatyczne refleksje. UTMB czyli Ultra-Trail du Mont-Blanc dla wielu biegaczy stało się swoistym Świętym Graalem, którego zdobycie jest marzeniem niejednego, nawet bardzo doświadczonego, zawodnika. 170 kilometrów dookoła dachu Europy, około 10000 metrów przewyższenia, po drodze kilka konkretnych górek powyżej 2500 m n.p.m. działają na wyobraźnię niejednego. Nieprzewidywalna pogoda i dla zdecydowanej większości uczestników konieczność spędzenia dwóch nocy na trasie dodają tylko pikanterii tej kultowej imprezie,
Nie przeczę trzy, cztery lata temu sam uległem magii tych zawodów, mozolnie gromadziłem punkty niezbędne do zakwalifikowania się zaledwie do losowania, wyobrażałem sobie spacery w kamizelce finiszera, napinanie muskułów przed znajomymi i temu podobne szaleństwa. Kiedy w styczniu zeszłego roku nie zostałem wylosowany do biegu czułem pewien niedosyt, ale już wtedy zaczął pojawiać się dystans do ścigania króliczka. Przed tegorocznym, dla mnie drugim losowaniem wiedziałem, że będzie to z mojej strony ostatnia próba dostania się do Chamonix, mimo, iż regulamin tych zawodów mówi, że przy trzecim podejściu automatycznie dostaje się na listę dopuszczonych do startu. Gdy otrzymałem informację z biura zawodów o pozytywnym wyniku losowania euforii nie było, dotarło do mnie, że najbliższe pół roku będzie pasmem ciężkiej mitręgi, mnóstwa wyrzeczeń i nie ma co ukrywać sporych obciążeń finansowych. Nie będę się rozpisywał na temat kosztów wyjazdu w Alpy czy cen wymaganego do dopuszczenia do zawodów niezbędnego wyposażenia. Powiem tylko, że wyprawa do Francji to wydatek nieporównywalnie większy od najdroższych imprez w Polsce. Same przygotowania do UTMB też były, jak na mnie, ekstremalne. Prawie 600 kilometrów w górach w niespełna trzy miesiące, które zaowocowały zaskakującym progresem formy w startach kontrolnych. Trasy, które w poprzednich sezonach pokonywałem bez specjalnych rewelacji tego lata robiłem w czasach o ładnych kilka minut krótszych, kończąc zawody w nadspodziewanie dobrej dyspozycji. Jadąc w Alpy wiedziałem, że udało mi się wypracować formę jaka jeszcze nigdy nie była moim udziałem. Dzięki temu, schodząc w połowie trasy, po 17 godzinach i 80 kilometrach spędzonych wśród przepięknych krajobrazów, wiedziałem, że podejmuję w pełni świadomą decyzję wynikającą z okoliczności, na które nie byłem się w stanie przygotować. Gdzieś w okolicy 60 kilometra, na szczycie kolejnej ponad dwu i pół tysięcznej góry, połączenie wysokości i pogody odcięło mi możliwość spożywania czegokolwiek poza wodą. Chociaż na podejściu noga podawała, chociaż sił nie brakowało, nagle żołądek wylądował w okolicy krtani. Przypadłość, z którą miałem już okazję zaznajomić się na innych trasach ultra tym razem zaatakowała z siłą proporcjonalną do wielkości gór jakie było dane mi pokonywać.
Kiedy w piękny słoneczny dzień, tuż przed południem, w zdecydowanie lepszym samopoczuciu, pokonując ostatnie 20 kilometrów w spacerowym tempie, zjawiłem się dwie godziny przed limitem czasu w urokliwym włoskim Courmayeur, czułem, że odniosłem największe zwycięstwo w swojej karierze. Wygrałem wolność decydowania o sobie, z uśmiechem na ustach oddałem numer startowy nic nie robiąc sobie z telefonów i sms-ów od znajomych nawołujących do dalszej walki. Nigdy, w żadnym z moich dotychczasowych startów ultra (UTMB było moim 19 występem w tej formule), mimo czasami ogromnych problemów różnej maści, często uzasadniona decyzja o zejściu z trasy nie wygrała z maniakalnym parciem do mety. Tym razem przegrałem wykreowany przez wielu biegaczy i nie ma co ukrywać samego siebie wyścig szczurów. Szybciej, dłużej, trudniej, aż do samego spodu, tylko po co…
Niezaprzeczalne fakty są takie, że już po paru latach startów mój stosunek do biegania był mocno ambiwalentny. Z każdym kolejnym sezonem radość z udziału w niektórych zawodach przeplatała się z niechęcią do długich okresów treningowych, których żeby była jasność nigdy nie odpuszczałem. Mniejsze i większe kontuzje, niezliczone mikrourazy, karkołomne próby pogodzenia życia rodzinnego i zawodowego z bieganiem to krajobraz, który towarzyszył mi praktycznie od początku mojej biegowej przygody. Niech to pożegnanie będzie znakiem ostrzegawczym dla niektórych z Was. Nie dajcie się wciągnąć w to błędne koło, życie poza bieganiem było, jest i będzie. Za rok, mam nadzieję z jeszcze większym dystansem do tematu, podejmę decyzję w kwestii mojego ewentualnego dalszego biegania. Jeżeli jednak postanowię wrócić to na pewno w innej, zgodnej ze sobą, formule. Do zobaczenia gdzieś, kiedyś 🙂
AdamS