Trzynasta edycja najbardziej znanego polskiego ultra biegu górskiego na tydzień przed startem zaskoczyła nieoczekiwaną informacją o konieczności zmiany trasy. Trasy, ze względu na swój charakter, widoki i przede wszystkim kilkunastoletnią tradycję, uznawanej przez wielu za kultową. Ktoś powie, że pechowa trzynastka znowu zebrała swoje żniwo, że polskie piekiełko płonie wielkim ogniem i pożera ducha winnych biegaczy. Jak było w rzeczywistości, kto kogo bardziej wpuścił w maliny, wreszcie jak w całym zamieszaniu odnaleźli się Vege Runnersi – służę swoimi odczuciami.
Zacznę od tego, że będąc osobą, która staruje w Rzeźniku po raz trzeci, miałem okazję na przestrzeni kilku lat obserwować w jakim kierunku zmierza ta impreza. W mojej ocenie komercjalizacja, rozrost do formuły wielkich festiwalów biegowych i co za tym idzie wyścig na wiele alternatywnych biegów w ramach jednego wydarzenia, nie służy tego typu eventom. Widziałem to wcześniej w Krynicy, obserwuję to obecnie w Cisnej i obawiam się, że wiele imprez biegowych w Polsce pójdzie tym śladem. Zdaję sobie sprawę, że spore grono osób jest uszczęśliwionych taką formuła, ale dla mnie w tym całym tłumie biegaczy (na starcie głównego biegu około 1500 osób) umiera prawdziwy duch ultra. Albo robimy rodzinny piknik z gromadą dzieci, stoiskami z żarciem, gadżetami i lejącym się litrami piwem (to akurat nie było najgorsze 😉 ), albo imprezę, która jest ściśle skierowana do prawdziwych ultrasów. Imprezę, na którą przyjeżdżają osoby szanujące przyrodę i innych uczestników, a nie pozerzy, których najważniejszym celem jest ukończenie biegu za wszelką cenę, byle przykleić sobie fałszywą łatkę niby ultrasa. Nie chcę się więcej rozwodzić na ten temat ale wiem, że moje odczucia są również udziałem innych kolegów, dlatego choćby z tego względu, wypadało się nimi podzielić. Co do decyzji o wyłączeniu z trasy biegu fragmentu przebiegającego przez Bieszczadzki Park Narodowy nie chcę się wypowiadać, każdy medal ma dwie strony, każda strona ma swoje racje. Chociaż paradoksalnie medale rozdawane na Rzeźniku mają tylko awers 😉
Zdaję sobie sprawę, że na imprezie wystąpiło kilku, jeśli nie kilkunastu, Vege Runnersów. W swojej relacji ograniczę się jednak do startu pary, której połowę stanowiła moja osoba oraz kolegów, z którymi, z jednym małym, chociaż finalnie wielkim, wyjątkiem, miałem okazję nie raz stawać na udeptanej ziemi. Zresztą relacja poniższa ma otwartą formułę i mam nadzieję, że jeszcze ktoś dopisze parę słów od siebie. Zamykając temat zmiany prawie połowy trasy dodam jeszcze, że w przypadku dystansu podstawowego (82 km) większość uczestników twierdziła, że nowy odcinek zwiększył trudność biegu. W moim odczuciu trasa podstawowa była w nowym fragmencie bardziej urozmaicona, pofałdowana, błotnista, no i przede wszystkim dłuższa o około 5 kilometrów. Konkludując można uznać, że była mimo wszystko nieco trudniejsza od swojej wieloletniej poprzedniczki, chociaż dla mnie technicznie atrakcyjniejsza. Co do wersji Hardcore wszyscy, z którymi miałem okazję rozmawiać, jednogłośnie stwierdzili, że ktoś bardzo chciał dopiec ambitnym biegaczom i nie pozostaje mi nic innego jak obiema rękami podpisać się pod takim stwierdzeniem. Więcej szczegółów w tej kwestii na koniec relacji.
A teraz po kolei o występach moich kolegów z teamu VR. Zacznę od weterana bieszczadzkich szlaków Tomka, który o startach w Rzeźniku mógłby już chyba napisać książkę. Wiem Tomku, że od jakiegoś czasu bardzo Ci zależy na zrobieniu Harda, wiem, że w końcu kiedyś Ci się to uda, mam nadzieję, że już w następnej edycji. Zalecz kontuzje, wyczyść umysł, ściśnij pośladki i „dziki” będą Twoje. W końcu Bieszczady to praktycznie Twój drugi dom, a kończenie tego samego dystansu, nawet na zmienionej trasie, któryś rok z rzędu może się w końcu znudzić 😉
Teraz o debiutantach na rzeźnickich szlakach. Najpierw trochę smutno. Łukasz i Konrad mieli ambitny plan złamania 10 godzin. Znam chłopaków dobrze, czasami, po tzw. imprezach integracyjnych, aż za dobrze. Mają duże możliwości, nie tylko biegowe :), ale tym razem musieli uznać brutalne prawa natury i regulaminu. Łukasz od dłuższego czasu boryka się z kontuzją, która między innymi zmusiła go do zejścia w połowie trasy z maratonu w Krakowie. Niestety profil Rzeźnika, szczególnie zbiegi, uwypuklają wszystkie słabości organizmu. Nie pomogło, że w dniu zawodów Łukasz obchodził swoje urodziny, ból powięzi w okolicy kolana zmusił kolegę do zakończenia zabawy w Cisnej. Konrad chcąc nie chcąc stał się ofiarą formuły biegu. Cóż tak czasami bywa, ważne, że wieczorem chłopaki zrekompensowali sobie nie do końca udany poranek 😉
Kolejny debiutant, z którym miałem okazję pierwszy raz stanąć w szranki na imprezie rangi ultra, okazał się czarnym koniem drużyny spod sztandaru zielonej marchewki. Julek, mimo, że swojego partnera z pary poznał w realu kilka godzin przed startem, pobiegł bardzo dobrze. 28 miejsce w generalce na prawie 700 par, które ukończyły bieg to świetny wynik. Widać, że kolega ma predyspozycje do takiego biegania, teren i dystans to jego podwórko. Jak wiadomo Julek lubi pizzę i coraz mniej maratony. Posłuchaj dobrej rady starszego kolegi, który dzień przed i dzień po biegu wszamał 40 centymetrowego włoskiego placka i od paru lat uważa dystans 42,2 km za jakieś nieporozumienie. Tylko ULTRA 🙂
Na koniec główne danie, moja druga połowa z pary Andrzej. Powiem trochę nieskromnie, że Andrzej w dużej mierze z powodu znajomości mojej osoby jest obecnie w takim miejscu swojej sportowej, i poniekąd życiowej, kariery, o którym przed naszym wspólnym pierwszym startem, dwa lata temu w bocheńskiej sztafecie, raczej na pewno nie myślał. Oczywiście główne zasługi leżą po jego stronie, chłopak ma to, co u sportowców cenię najbardziej – upór i determinację. Właśnie te dwie cechy, w dużej mierze pozwoliły nam ukończyć Rzeźnika w czasie umożliwiającym mi wyjście na trasę Hard. Andrzej mimo kryzysów, dał mi się sponiewierać do samego spodu, a najlepszą kwintesencją naszych zmagań do ostatnich metrów jest czas z jakim udało nam się ukończyć dystans podstawowy. Gdy wbiegaliśmy na metę zegar pokazywał 12:29:42, limit do wyjścia na trasę Hardcore wynosił 12:30:00 🙂
Jeszcze kilka obiecanych słów na temat nowej wersji trasy Hardcore. Na pierwszym podejściu, tuż po opuszczeniu strefy mety wersji podstawowej, spotkałem gościa, który twierdził, ze Bieszczady ma bardzo dobrze oblatane. Jego słowa, że właśnie rozpoczynamy uznawane za jedno z najtrudniejszych w tych górach podejście na Hyrlatą nie napawały szczególnym optymizmem. Musze przyznać, że mają ponad 80 kilometrów w nogach, do końca nie będąc pewnym czy uda się zrobić wymagany limit, wreszcie otrzymując upragnioną nagrodę niemalże w ostatniej chwili, otwierają się w człowieku ukryte pokłady energii. Tak było w przypadku mojego podejścia na Hyrlatą, ciężko, ale z zastrzykiem nowych sił. Niestety drugie podejście w dodatkowym odcinku zafundowane nam przez organizatora w nowej wersji Hardcore wyczerpało moje rezerwy sił i entuzjazmu. Wchodzenie na jakikolwiek szczyt poza szlakiem to zawsze wyzwanie, ale wchodzenie na Małe Jasło, momentami bez jakiejkolwiek ścieżki (tylko na podstawie strzałek malowanych na drzewach), było wydarzeniem z gatunku mocno ekstremalnych. Czego jednak człowiek nie zrobi dla „dzików”, reszta niech będzie wymownym milczeniem 🙂
Pan Tomek i Pan Maciek, jest wpierdziel, jest zabawa!
Julek na szlaku – różowa wege siła 😉
Waleczny Andrzej i skupiony autor relacji.
AdamS