Kiedy kilka lat temu zaczynałam biegać, wiedziałam, że chcę pozbyć się zadyszki i trochę pomóc sobie w treningach Muay Thai, bo to moja pierwsza sportowa miłość. Moje wybiegania wyglądały tak, że biegłam, spacerowałam, biegłam i tak, uwaga, do trzech kilometrów. Nic specjalnego. Z czasem przekonałam się, że biegam dłużej i dalej. Po pierwszej dyszce byłam dumna, po pierwszym półmaratonie wiedziałam, że w długich dystansach czuję się lepiej. Gdzieś tam w międzyczasie zdecydowałam, że przestaję jeść mięso. Tak po prostu, trochę kaprys, trochę zdrowie, bez szczególnego podłoża ideologicznego. Okazało się, że kondycja rośnie i nie ma żadnych przeszkód w uprawianiu sportu. W międzyczasie przyłączyłam się też do kampanii społecznej Jasna Strona Mocy, aktywnie promujemy wege w sporcie. Osobiście, mam z tego dużą satysfakcję.
Do pierwszego maratonu przygotowywałam się mentalnie jakieś dwa lata, a treningom pod ten szczególny bieg poświęciłam rok. Uważam, że nie ignoruje się takiego dystansu i nie biega się go z marszu, jeżeli ciało teraz pozwala, to i tak lepiej nie igrać z ogniem, organizm sobie odbierze później każde zaniedbanie. W 2014 ukończyłam Poznań Maraton. Kolejny raz utwierdziłam się w przekonaniu, że długie biegi to jest moja bajka. Lubię ten czas, ten rodzaj wysiłku i tę wspaniałą samotność w tłumie.
Pochodzę z lasu, małej miejscowości, natury nie oszukam i w końcu dałam się namówić na długi bieg crossowy. Decyzja zapadła dość spontanicznie, ale trenuję dużo i wiedziałam, że mogę spróbować. W 2015 roku zmierzyłam się z dystansem 50 kilometrów w Wielkopolskim Parku Narodowym, znanym biegu: Forest Run. Nie ukrywam, że bieg był bardzo trudny, dużo podbiegów, gorąco i pierwszy raz tak długo. Na szczęście miałam obok siebie dobrego kompana, Zosię Wawrzyniak z Kobiety Biegają, doświadczoną biegaczkę, która wspierała mnie mocno i dzieliła ze mną wiele kilometrów biegu. Na metę wbiegałam tuż za nią. Teraz, oglądając filmiki z finiszu, wbieganiem bym już tego nie nazwała. Okazało się też wtedy, że zrobiłyśmy to w zaskakująco dobrych czasach jak na warunki, w których przyszło biec. To mocno nakręca i tak zaczęły się plany na Mini Gwinta.
Wiem, że mówią, że prawdziwe bieganie ultra zaczyna się od 100 kilometrów i powyżej. Nie uważam, jednak, że należy z maratonu wskoczyć na 100 kmów. To oczywiście subiektywne założenia i osobista ścieżka, żeby do wszystkiego dojść stopniowo i ze świadomością, że jest się przygotowanym, nie tylko fizycznie. U mnie to jest tak, że chcę czuć, że przebiegłam, a nie przeszłam. Co nie znaczy, że nie szanuję kogoś, kto robi to wolniej czy inaczej. Robię tak, jak lubię.
Na Gwinta pojechałam dwa tygodnie po Mistrzostwach Polski w Muay Thai i cztery tygodnie po walce zawodowej w K1. Przygotowania do zawodów z jednej strony mi pomogły, bo kondycja była szczytowa, z drugiej strony, gdy walczę, nie biegam długich dystansów, bo raczej buduję szybkość, a nie wytrzymałość. Po powrocie z zawodów zrobiłam ostatnie wybieganie na 30 km i kilka spokojnych piątek.
Do Nowego Tomyśla dostałam się tylko dzięki uprzejmości Piotrka Idzikowskiego, który zabrał obcą osobę zupełnie bezinteresownie. Jechał z nami też inny uczestnik, Karol Bodak, który ma już nie jednego Gwinta za sobą. Pogadaliśmy trochę o biegu, o planach na czasy i o tym, że świetnie będzie to po prostu ukończyć w zdrowiu, bo pogoda okrutna, bardzo ciepło, a start w samo południe. Wszystko na miejscu było dobrze zorganizowane, więc z bazy na start w Wolsztynie dostaliśmy się bez kłopotu, podstawionymi autobusami. Na miejscu ostatnie siku i trochę jedzenia. Każdy miał biec sam. Tuż przed startem spotkałam dziewczynę, która biegła na 110 kilometrów i właśnie składała rezygnację. Nie dała rady i zeszła w połowie trasy, czyli po takim dystansie, na jaki właśnie się szykowałam. Pomyślałam, że trudno, najwyżej tak będę wyglądać jak dobiegnę i oczywiście, że nie chciałabym czołgać się przez ostatnie kilometry. Pomyślałam też, że bardzo rozsądna z niej babka, rezygnacja to nic złego. No i ruszyliśmy.
Trasa biegu była przepiękna, las, trochę jeziora, przyroda w rozkwicie, ale też piasek i wysokie podbiegi. Pierwsze kilka kilometrów to dla mnie badanie reakcji ciała na warunki. Śmieję się zawsze, że i tak rozgrzewam się dopiero po siedmiu kilometrach. Ktoś mnie zagadał i okazało się, że ma tak samo. Nie szło mi za dobrze, było gorąco, a podbiegi trudne, trzeba było podchodzić. Starałam się biec jakimś stałym tempem, ale nie mogłam znaleźć swojego. Tak mi minęło pierwsze dwadzieścia: picie, jedzenie i szybka analiza jaki plan na resztę.
Po drodze spotkałam znajomego z podstawówki, nie widzieliśmy się wiele lat, ucieszyłam się, że też biega, taki pozytywny strzał. Minęłam Łukasza i pobiegłam. Zorientowałam się, że się zgubiłam, musiałam źle skręcić. Stanęłam, bez paniki, wróciłam do poprzedniego znanego mi miejsca i namierzyłam trasę, wyszedł z tego dodatkowy kilometr. Trochę mnie to wybiło z rytmu.
Dalej biegłam sama, aż do chwili, gdy biegnący sto mil facet dołączył do mnie i powiedział, Pani jest pierwszą kobietą na 55 km, musi pani biec szybko, cały czas takim tempem jak teraz. Oczywiście zignorowałam ten komentarz, bo biegłam żeby przebiec, a on mi tu takie rzeczy. Rozmawialiśmy sporo o głupotach, dołączali się do nas inni biegnący i odłączali. Gość był niesamowity, miał za sobą ponad sto kilometrów biegu, a to on nabijał mi rytm. Potem się odłączył, ale wiedziałam, że za chwilę ostatni PKO i tam odpocznę kilka minut, zjem pomarańczę i zostanie mi już tylko 15 km – taki weekendowy trening. Ważne w tak długim biegu, dzielić go sobie w głowie na odcinki. Tak robię.
W międzyczasie dogonił mnie Łukasz, ten z podstawówki, głównie to ja oglądałam jego plecy, ale od ostatniego PKO biegliśmy już razem. Trochę gadając, ale głównie milcząc, siły trzeba było oszczędzać. W plecaku miałam już tylko jeden żel, batonik i 0,33 puszkę coli. Wiedziałam dokładnie: 45 km – żel, 50 Cola i baton i tak będzie idealnie.
Biegłam już równym tempem, wolnym, to fakt, ale biegłam. Od 40 km wiedziałam, że mam kontuzję kolana i bardzo chciałam, żeby mi to kolano działało do samego końca. Oczywiście, gdyby to była jakaś poważna rzecz, pewnie bym zeszła z trasy. Okazało się, że jak się nie zatrzymuję, to da się biec, więc biegłam. Udało mi się dogonić Karola, który biegł z Bartkiem Stasiakiem. Pogadaliśmy sobie, pośmialiśmy się. Poczułam, że znowu jest moc.
Od jakiegoś 45 km biegliśmy razem: Łukasz, Karol, Bartek i ja. To razem na takim biegu wygląda tak, że biegniesz obok kogoś, kawałek za nim lub przed i nawet nie musisz się odzywać. Miałam to szczęście, że trafiłam na nich. Do samego końca było wsparcie. No i wypiłam tę nieszczęsną Colę, samo zdrowie, ale za to taki strzał energii, że różnica była odczuwalna, szczególnie, że jeść już za bardzo mi się nie chciało. Batoniki po prostu nie wchodzą.
Ostatnie trzy kilometry biegłam już bez muzyki, żeby posłuchać, co się dzieje i nie męczyć mózgu. Wbiegłam do miasta, tuż za Karolem i Łukaszem, za mną Bartek. Nie wiem jak wyglądał finisz, czy to był bieg, czy raczej tuptanie, ale na mecie czekała na mnie moja przyjaciółka, Marta. Przytuliłam ją i się rozpłakałam. Taki odruch, nie wiem czy więcej w tym fizjologii czy radości. Kiedy powiedziała mi, że jestem pierwszą kobietą na mecie, nie uwierzyłam. Okazało się, że tak.
Cieszę się bardzo, że mogłam stanąć na najwyższym podium takiego biegu, bo łączy on moje dwie miłości: bieganie i las. Ważniejsze jednak dla mnie jest, że w głowie miałam spokój i udało się ukończyć trasę, bez żadnej poważnej szkody. Lekka kontuzja i zmęczenie to normalne. Bardzo miłe jest też to, że wiele osób podchodziło i mówiło, że zna i popiera inicjatywę Jasna Strona Mocy. Ktoś on nas słyszał, WOW. Nie da się ukryć, z zielska jest siła.
Mam świadomość, że jestem dopiero u podnóża góry, a tam gdzieś dalej jest to bieganie ultra. To jest to miejsce gdzie zamierzam się znaleźć. A za rok wracam na Gwinta, nie wiem tylko, po jaki dystans.
Joanna Pawlik