Stovka Jarním Šluknovskem
115 km, 4400+
Krupka – Komáří vížka – Zadní Telnice – Tisá – Děčínský Sněžník – Děčín, Maxičky – Děčín, Dolní Žleb – Gr.Zschirnstein – Bad Schandau – Lilienstein – Bastei – Hohnstein – Köhlmuhle – Lichtenhain – Mikulášovice
Błoto jak w Beskidzie Niskim, śliskie kamienie jak w Karkonoszach i stopień techniczny trudności jak przystało na Szwajcarkę, tym razem Saską Szwajcarię na wysokim poziomie.
Krupka to miejscowość w północnych Czechach położona w Rudawach – Krušné hory z wyciągiem na pobliski szczyt Komáří hůrka 809 m n.p.m. I to właśnie tutaj zaczęliśmy zmagania z stupiętnastokilometrową trasą od razu zaczynając od ostrego podbiegu pod wyciągiem na szczyt, gdzie znajdował się pierwszy punkt kontrolny.
Pogoda jest taka jakiej najbardziej nie chciałem – rzekłem do Huberta. Siąpi deszczem i wilgotno. Powtórka z dwóch ostatnich ultra maratonów – Szlakiem Orlich Gniazd i Prazskiej Stovki – myślę sobie. Mimo, że lubię deszcz to chciałem od takiej pogody nieco odetchnąć na zawodach. Ale jest tak, że my nie wybieramy pogody, tylko zawody i pogodę bierzemy w ciemno.
,,Nie chcem, ale muszem’’ – biegnę.
Pierwszy podjazd od razu rozpala ciało. Nie zamykam się w samotności, współpracuję z Czechami. Oznaczenia trasy nie widzimy, wiemy że pod wyciągiem na samą górę. Na pierwszych kilometrach taki test ciała uświadamia skalę trudności biegu.
Ze szczytu gaz po pochyłej, ale do momentu bliskiego spotkania z ciapą. Toną buty, a my jeździmy co rusz na prawo i lewo. Z doświadczenia wiem, że najgorzej jest zamoczyć buty pierwszy raz, a potem to już leci. Tak rozpędzeni z nieznajomym mnie Czechem wypadamy poza trasę o 1,5km. W sumie więc dorzucamy w pierwszym etapie biegu 3km extra.
Znów wyprzedzam te same osoby co przed chwilą , w tym ‘’gościa’’ w jeansach! Nie wiem jak dalej mu szło, ale pierwsze kilometry zasuwał szybko. Nadrabiamy to co straciliśmy. Na punkcie w gospodzie po tym jak odmówiłem zupy dla zawodników, musiałem ujawnić się, że jestem Vegan. Próbowali wcisnąć mi jakieś ciasteczka, ale po moich kilku pytaniach zrezygnowali i sami przyznali, że mogą mieć masło, czy coś tam innego. Mam tycinky tzn. batony raw i myśl, że na kolejnych punktach będą banany.
Z gospody wypadam sam, trzeźwy bo piwa i ogólnie alko też nie piję. Napieram na jeden z bardziej znanych i charakterystycznych punktów regionu – stołowa góra – Děčínský Sněžník 723 m n.p.m.. Mgłę dosłownie czuję gaciach. Jest tak gęsta, że oświetlając swoje buty ledwo je widzę. Gubię gdzieś tutaj rękawiczkę i pozostaje w jednej. Klimat nieziemski, samotność i cisza wśród skał. Takie sceny powtórzą się jeszcze kilkukrotnie podczas tej podróży.
Szurając butami po mokrym podłożu doganiam dwóch zawodników, którzy nie wiedzą, którędy dalej. Szybko orientuję się w terenie i nawołuje, aby podążali za mną. Od tego momentu będziemy się mijać, siedzieć sobie na ogonie, a ostatecznie razem wbiegniemy na metę.
Opady deszczu na szczęście nie są uciążliwe, największe chyba miały 2mm. Następny punkt programu to już po niemieckiej stronie Gr. Zschirnstein. Na ogonie dwóch znajomych, przede mną mgła, że niemal po omacku napieram do przodu wiedząc, że za chwilę będzie platforma widokowa – Gr.Zschirnstein 561 m n.p.m. Najwyższa góra Saksonii. Stąpając tak to jak rosyjska ruletka, żle staniesz lub o jeden krok za daleko i można zwiedzać inne tereny niż, te które przygotował nam organizator.
Ze szczytu gonię do Bad Schandau nad Elbą. Miasteczko kurort pięknie położone. Jest klepanie asfaltu, ale w dzisiejszych czasach to już ciężko zrobić setkę nie wchodząc z butami w takie podłoże. Tutaj Olaf przeprowadza kontrolę chipową. Co bardzo sobie cenię na zawodach to herbata na punktach. Nie kojarzę, aby na jakimś punkcie jej nie było. Niestety bananów nie mogę namierzyć na żadnym z punktów. Jest za to marchewka?! To chyba z okazji Wielkiej Nocy. Pietruszkę już kiedyś testowałem, więc i pora na marchewkę przyszła. Jeśli nie macie ze sobą sporo celulozy to odradzam na zawodach. Jest też zielony ogórek, pomidory i na jakimś punkcie jabłko. Oczywiście jest też cała masa różnych innych artykułów spożywczych, naprawdę dużo, włącznie z piwem, winem i chyba zdaje się Egon miał też coś mocniejszego, bo na tajnej kontroli wyskoczył z pierożkami domowej roboty i arsenałem trunków.
Z Bad Schandau to wspinaczka na Lilienstein. Taka górka 415m n.p.m. ale aby wspiąć się na nią trzeba zmęczyć ciało i wdrapać się po schodach i drabinkach. Właśnie byłem w połowie drogi na szczyt, gdy minął mnie czwarty zawodnik, który pędził już w dół. Rzuciłem się w wir gonitwy za nim, ale on musiał rzucić się w wir ucieczki spotykając mnie, bo ani go widu ani słychu. Przede mną zatem danie główne tej stówki – Bastei. Jednym z głównych powodów dla którego przyjechałem na tą imprezę to właśnie Bastei. Most skalny wybudowany w 1851 r. Tyle, że mgła go spowiła i miałem inny klimat niż na pocztówkach. Zaraz za mostem spotykam pierwszych turystów, niektórzy na mój widok reagują cichym chichotem i coś szepcąc między sobą. Pewnie nie tylko ja z naszej wycieczki miałem takie sytuacje. Szlak dalej prowadził nas na kolejne ciekawe miejsce z widokiem i ponownymi schodami, tym razem w dół. Tyle schodów co na tych zawodach, nawet jakby zliczyć wszystkie moje ultra razem wzięte, to nigdy w życiu nie pokonałam.
Wypadając z tych schodów przed nami roztaczał się Hohnstein, gdzie znajdował się punkt kontrolny, z którym wszyscy, a na pewno większość miała problem ze znalezieniem go. Mnie to zajęło od 30 do 40 minut. Nawigacja pokazywała w lewo, szlak szedł w prawo, a rozpiska trasy na wprost. Wszystko poszłoby gładko, gdybym nie odbił z zielonego szlaku tuż przed skałą w lewo do miasta. Nadłożyłem trochę, ale punkt zdobyty. Mniej szczęścia mieli dwaj wspomniani Czesi, którzy od Bad Schandau siedzieli mi na ogonie. Myślałem, że zgubiłem ich, aż tu nagle jakieś 10km dalej niż Hohnstein, biegną w moją stronę szlakiem, na którym w ogóle powinno ich nie być. Tną jak brzytwa, dopiero jak mnie zobaczyli zaczęli wyhamowywać i poczuli chyba ulgę. Oni też weszli w miasto i popędzili nie tym szlakiem co trzeba dokładając troszkę. Los splótł nasze drogi i od tego momentu razem dreptaliśmy aż do mety.
Z tego wszystkiego nawet nie wiem kiedy rozpogodziło się. Zrobiła się przyjemna górska pogoda. Doczekałem się też banana. Dostałem od jednego z moich towarzyszy po fachu. Niemal na deser trasy biegniemy cudownymi dzikimi ścieżkami wzdłuż potoku przecinając co rusz go mostkami. Piękny śpiew ptaków przestał być słyszalny dla nas przez następne może i nawet 10 km na poczet szumu wody przelewającej się w górskim korycie rzeki. Po tym wspaniałym fragmencie został nam ostatni kopiec do przeorania za którym miał znajdować się ostatni punkt kontrolny. No właśnie miał. W miejscu w którym powinien być – Zlodejska Cesta – nie ma go. Myślimy sobie, że jak sama nazwa wskazuje, na tym szlaku nic długo nie postoi. Po 500 metrach postanawiamy jednak wrócić i jeszcze raz obejrzeć miejsce, może przeoczyliśmy. Ale nie, nie ma nic, w sumie 1 km dorzucony – śmiejemy się, że na weekend.
Na metę w Mikulášovicach wbiegamy po 18h i 04 minutach tym samym całą trójką zajmując piąte miejsce. Na najdłuższym dystansie wystartowało 63 osoby, ukończyło 54 osób. W sobotę ruszyły krótsze trasy 50, 30,21 km. W niedzielę następne i w lany poniedziałek ostatnia 14km. Wyobrażacie sobie takie Dni Wielkanocne w Polsce? Bo ja nie i cieszę się, że mamy takich super sąsiadów.
Zdjęcia dostępne dzięki uprzejmości Zdeněk Černý
Ps. Impreza zrobiona raptem kilkuosobowym składem i minimalnymi kosztami.
Zdravim
Łukasz Pawłowski – wlodec