To był trudny, bardzo trudny biegowo rok dla mnie. Nie udało mi się zrealizować praktycznie żadnego założonego sobie na początku sezonu celu. Starty, i co za tym idzie wyniki, zdecydowanie poniżej oczekiwań. Dodatkowo niezliczona ilość perypetii przed i w trakcie najważniejszych zawodów. Porażka za porażką, bezowocne szukanie przyczyn takiego stanu…
W takim nastroju przyszło mi przygotowywać się do zamykającego tegoroczny kalendarz moich startów, najstarszego biegu ultra w Polsce – Kaliskiej Setki. Ostatnie dwa miesiące treningów całkowicie podporządkowałem jednemu celowi: nabiegać w Blizanowie wynik, który przynajmniej odrobinę osłodzi gorzki smak kończącego się sezonu. Trenowałem ciężko, mimo ogólnego zniechęcenia nie odpuszczałem. Udało mi się nawet zamknąć miesięczny, październikowy kilometraż wynikiem 407, co biorąc pod uwagę awersję biegową jaka dopadła mnie w drugiej połowie roku uważam za wynik więcej niż przyzwoity. Mimo pewnych dolegliwości fizycznych, konkretnego zmęczenia osiągane na treningach przelotówki pozwalały optymistycznie patrzeć na zbliżający się start. Jednak nieprzypadkowo mówi się, że „życie nie znosi próżni”, nie inaczej miało być i tym razem…
Na tydzień przed terminem biegu, kiedy planowo miałem przejść w tryb odświeżania przedstartowego, gwałtownie pogarsza się stan zdrowia naszego przyjaciela Freda. Niektórzy z czytających ten wpis mieli okazję poznać ten 3 kilogramowy wulkan energii, kompana naszej drogi życiowej przez blisko 15 lat. Niestety na trzy dni przed wyjazdem do Kalisza musimy podjąć tą najtrudniejszą decyzję, Fred odchodzi. Mimo, że już od paru lat liczyliśmy się z faktem nieuchronności takiej sytuacji na emocje jej towarzyszące nie sposób się przygotować. Jest ciężko, bardzo smutno i tak cicho. Postanawiam, o ile to w ogóle możliwe, przetransponować przygnębiającą energię na mobilizację startową – mam zamiar zadedykować ten start Fredziowi.
Kaliski Supermaraton, jak już wspomniałem, jest najstarszym i chyba najbardziej prestiżowym biegiem ultra rozgrywanym na nawierzchni asfaltowej w naszym kraju. Tegoroczna edycja była już 31 startem tej imprezy, której blask, ze względu na osiągane w ostatnich latach wyniki, nieco przygasł. Jednak, jak się miała okazać, tym razem było inaczej. Najlepsza zawodniczka poprawiła 20 letni rekord Polski na tym dystansie o 36 minut! Najlepszy zawodnik, pierwszy raz od 14 lat schodzi poniżej 7 godzin (6:54) uzyskując wynik plasujący go w europejskiej czołówce. Dla mnie plan minimum na ten start zakładał złamanie 10 godzin, każdy lepszy czas przyjmowałem z dobrodziejstwem inwentarza.Wcześnie rano, tuż przed startem.
Bieg rozgrywany jest na 15 kilometrowym okrążeniu, które pełne pokonuje się 6 razy plus 10 kilometrowy fragment na starcie (autokary zawożą zawodników na 5 kilometr pętli). Trasa jest generalnie płaska, chociaż kilka niewielkich podbiegów, szczególnie w drugiej części dystansu, przy czołowym wietrze potrafi dać się we znaki. Czuję się dobrze, pogoda na starcie też sprzyja, jest wilgotno, koło 10 stopni, praktycznie bezwietrznie, nic tylko biec. Pierwsze 10 kilometrów spokojnie, potem lekkie przyspieszenie i nagle zaczyna padać deszcz. Pada coraz mocniej, przez jakieś 15 minut powiedziałbym intensywnie. Taki epizod pogodowy powtórzy się jeszcze raz i nie ma co ukrywać życia biegaczom nie ułatwi. Pierwszą połowę dystansu pokonuję z dobrze rokującym czasem 4:20. Czuję, że to trochę za szybko, ale doświadczenie z ultra uczy, że w drugiej części tego typu zawodów tempo siada praktycznie każdemu uczestnikowi. Nawet najlepsi biegają końcowe kilometry w tempie o kilkadziesiąt sekund wolniejszym niż na początku. Zresztą, żeby nie być gołosłownym, zwycięzca tegorocznej edycji pobiegł drugą połówkę ze średnią o ponad 20 sekund słabszą niż pierwsze 50 kilometrów, co i tak zostało uznane za bardzo dobry osiągnięcie. U mnie tempo gaśnie szczególnie na ostatnich dwóch pętlach, gdzie ból ud sugeruje reszcie ciała, że powinienem sobie dać spokój. Wpadam na metę z czasem 9:34, mogło być lepiej, ale biorąc pod uwagę tegoroczne doświadczenia, mogło być też znacznie gorzej. Ważne, że samopoczucie jednoznacznie wskazuje, że dałem z siebie wszystko, od pasa w dół czuję otwartą ranę. Po raz kolejny potwierdziła sie, nie tylko zresztą moja, opinia, że bieganie ultra po asfalcie daje dużo bardziej w kość niż biegi w terenie. Nawet po Grani Tatr, dzień po zawodach, poruszanie się nie sprawiało najmniejszego problemu. Pisząc ten tekst, nawet tak banalna czynność jak wstawanie z fotela jawi się jak nie lada trudność, uda dalej palą żywym ogniem, mówiąc kolokwialnie czuję się „zjechany do spodu”.Na mecie, zmęczony jak zawsze, szczęśliwy jak rzadko.
Jak już pisałem start ten dedykowałem mojemu psiemu przyjacielowi. Kiedy w końcowym fragmencie biegu w głowie kołatała mi myśl o przejściu do marszu przed oczami stawał mi Fred. Niewielki ciałem Yorkshire Terrier, który całym swoim życiem pokazywał, że nie można się poddawać. Już ponad 7 lat temu lekarze, po kilku skomplikowanych zabiegach, w tym operacji wymiany cewki moczowej, dawali mu maksymalnie 3-4 lata życia. Kiedy 5 lat temu zdiagnozowano u niego poważną wadę serca weterynarz stwierdził wprost, że z taką przypadłością nie sposób przeżyć więcej niż 2 lata. Jednak w tym małym ciele była ogromna wola walki, siła, która nie pozwalała mu ulec niesprzyjającym okolicznościom. Konrad, kiedy poznała jego historię stwierdził, że skoro jego pan jest ultrasem to Fred nie ma wyjścia i też musi być twardy. Z perspektywy startu w Blizanowie mogę powiedzieć coś dokładnie odwrotnego. Wiedząc ile wycierpiał nasz mały przyjaciel, widząc jak walczył do samego końca, nie mogłem zawieść i ulec słabości. W całych zawodach, poza strefami odżywczymi, ani razu nie przeszedłem do marszu. Dziękuję Ci Fred, za wszystko…Ostatnie zdjęcie naszego serdecznego przyjaciela i najlepszego motywatora biegowego.
AdamS