Czasami życie pisze nadzwyczajny scenariusz, którego adaptacja gwarantowałaby pewnie Oskara. Mój występ w tegorocznym Dolnośląskim Festiwalu Biegów Górskich na pewno otarł się o taką sytuację. Nie był to może Hitchcock, ale jak u tego słynnego reżysera napięcie potęgowało się wraz z rozwojem, jakby na to nie patrzeć, dosyć nieoczekiwanych wypadków.
Zaczęło się całkiem niepozornie, w styczniu, na początku zapisów na imprezę, postanowiłem umieścić moje dane w formularzu zgłoszeniowym na Bieg 7 Szczytów. Ktoś czytający relację Wlodeca z B7S pomyśli, że pomysł udziału w 240 kilometrowej katordze to dosyć szalona koncepcja jak na karnawał. Wychodziłem jednak z założenia, że po pierwsze to tylko zapisy, po drugie ostatnie 110 kilometrów pokonam po tej samej trasie gdzie Konrad i Łukasz zaliczą swój oficjalny debiut na biegu ultra powyżej stu kilosów i mogę tym samym liczyć na wsparcie kolegów (wchodziło w rachubę nawet noszenie), po trzecie wreszcie zawsze pozostawał wariant skróconej wersji trasy Super Trial, która umożliwiała zakończenie biegu po raptem 130 kilometrach. Jednak wspomniany na początku scenariusz postanowił pisać się sam. Szczerze mówiąc nie wiem czym do końca powodowany, zapisałem się na Bieg Ultra Granią Tatr, co po szczęśliwym losowaniu zaowocowało startem, który czeka mnie za trzy tygodnie (jak przeżyję coś tam naskrobie). Resztki zdrowego rozsądku podpowiedziały mi, że nie ma możliwości na pełną regenerację po 240 kilometrowym bieganiu w górach (obie imprezy dzieli miesiąc). Szybka decyzja: start w DFBG w tym roku odpuszczamy. Niestety, albo stety, jak kto woli, notoryczne spotkania z chłopakami czy to na imprezach biegowych, czy na 10-leciu naszego klubu, przypominały mi, że przecież biegną jakieś niepozorne 110 kilometrów. Co mi tam, pomyślałem, jak uda się zdobyć tani pakiet na liście rezygnacji mogę szybkim kolegom dotrzymać towarzystwa. Piszę szybkim, bo przecież obaj mają zamiar w tym roku złamać 3 godziny w maratonie, co dla mnie jest wynikiem abstrakcyjnym. Jednak właśnie ta szybkość mogła być dla nich przysłowiowym gwoździem do trumny na górzystej trasie z Kudowy do Lądka Zdroju.
Pakiet bez najmniejszych problemów nabywam za pół ceny, forma po Rzeźniku też całkiem, całkiem, ale, że w scenariuszu palce macał jakiś złośliwy duszek… Na trzy tygodnie przed startem w KBL-u robię w jeden dzień dwa biegi, w okolicy południa szybkie 6 km na Górę Żar, wieczorkiem jako zając dla mojego kolegi wolny półmaraton w Rybniku. Na dobrze znanej trasie na szybowcowej górze, mimo, że biegnę z delikatną rezerwą, robię życiówkę. Jest moc! Niestety podczas zbiegu do Międzybrodzia Żywieckiego, na dosyć stromym stoku, czuję delikatne kopnięcie w prawym goleniu. Co mi tam, myślę, rozbiegam temat na księżycowej połówce. Rzeczywistość okazuje się brutalna, z każdym pokonywanym wolno kilometrem dyskomfort w okolicy golenia narasta. Jacek robi życiówkę, ja jednak nie mam powodów do radości. Niedzielny poranek wita mnie solidnym bólem. Mimo szybkiej decyzji o przerwie w treningach najgorsze ma dopiero nadejść. Najbliższe dni spędzam na wyjeździe zawodowym, gdzie niestety moja noga dostaje solidnie w kość. Przechodzone w ciężkich butach kilometry plus setki wejść na drabinę robią swoje. Po powrocie w piątek do domu oprócz golenia do zabawy dołącza się jeszcze stopa. Kwestia bólu, który pod koniec każdego dnia uniemożliwia normalne chodzenie, zostaje urozmaicona opuchlizną. Najlepszym podsumowaniem całej sytuacji jest komentarz mojej żony na widok mojej znacznie powiększonej kostki. „Chyba nie masz zamiaru za dwa tygodnie biec tych 110 kilometrów”, to raczej stwierdzenie niż pytanie. Szybki przegląd terapii reanimacyjnych, stawiam na zimno. Przez kolejne 3 dni sporo czasu spędzam z nogą opatuloną lodowymi okładami i nadzieją, że jakoś to będzie. Na szczęście opuchlizna, mimo panujących upałów, schodzi dosyć szybko. W goleniu ciągle czuję nieprzyjemny ucisk, ale co robić jakiś symboliczny trening trzeba zaliczyć. Po 10 dniach bez biegania, po zaledwie 10 kilometrach spokojnego biegu, dociera do mnie, że forma sprzed kontuzji odeszła w zapomnienie. Jak ja kocham tą rosyjską ruletkę biegową?!
Do Lądka docieram z Konradem dzień przed naszym biegiem. Łukasz z Andrzejem, który ma wystartować w złotym maratonie, już są na miejscu. Ekipa, której przyjdzie ściorać się na 7 Szczytach walczy na trasie. Krótkie pogaduszki, krótki sen i nadchodzi dzień zero, szczególnie dla chłopaków. Muszę w tym miejscu napisać, że nawet przez moment nie wątpiłem w ich możliwości na takim dystansie. Co prawda Konrad wykazuje niespotykane jak na niego podenerwowanie, wynikające z niedawnego powrotu do treningów po trzech miesiącach przerwy, ale jestem pewien, że dla gościa, którego żywiołem są góry to żaden problem. Z kolei Łukasz, po świetnych startach w Hunt Runie, niemalże tryska fromą. Trzeba będzie chłopaka pilnować, żeby nie popędził za czołówką i nie poszedł za ostro na starcie. Najpierw doświadczenie, potem wyniki, które, jeśli koledzy podejmą rękawicę, na pewno przyjdą. A propos doświadczenia, daję się namówić na ostrą wyżerkę kilka godzin przed startem. Niby stary wyjadacz a podeszli mnie jak małe dziecko. Pizza, której wogóle miało nie być, poprawiona planowym makaronem łatwo weszły, ale, jak się miałem przekonać kilka godzin po starcie, niestety zostały na dłużej…
Do Kudowy gdzie umiejscowiono start naszego biegu docieramy zapewnionym przez organizatora autokarem. Tuż przed odjazdem z Lądka wymieniamy jeszcze parę uwag ze Słonikiem, który poważnie myśli o pudle w odbywającym się na Festiwalu Ultra Trialu (65 km). Nasz wybitny kolega jest wyraźnie zdziwiony naszym ekwipunkiem, szczególnie jego ciężarem (plecak Konrada chyba go nawet nieco przeraził). Drogi Słoniku bieganie to nie tylko ściganie, trzeba coś konkretnego zjeść, napić się, przebrać i przede wszystkim wrzucić na luz i dobrze się bawić. Zresztą skoro chłopaki tak lubią batony autorstwa Konrada, to gdzie mieli wrzucić te kilkadziesiąt sztuk 🙂
Start punktualnie o 20, oczekując na nadchodzącą chwilę obserwujemy zawodników planowo kończących Super Trial, oraz tych, dla których bieg 7 Szczytów kończy się po 130 kilometrach. Prognozy pogody są średnio optymistyczne. Co prawda czeka nas przyjemna ciepła lipcowa noc, ale końcowe kilometry przyjdzie nam pokonywać w afrykańskim upale. Zaczynamy spokojnie, chłopaki trzymają kindersztubę, dla nich takie tempo to trochę zabawa, ale mają świadomość, że to początek i nie ma co szarżować. Powoli zapada zmrok, trasa całkiem przyjemna, w tej części przypomina mi trochę dobrze znane Beskidy. Na pierwszy punkt kontrolny w Pasterce docieramy czarną nocą, szybkie posilenie się owocami i dalej na Szczeliniec. Z każdym kilometrem zaczynam żałować braku asertywności w kwestii przedstartowych posiłków. Trasa turystyczna na Szczelińcu, zgodnie z moimi przypuszczeniami, robi na chłopakach spore wrażenie. Symboliczna 'zajebioza’ pada z ich ust nie raz, deklarują, że wrócą tu ze swoimi połówkami za dnia. Zresztą zaliczając tą trasę z moimi dziewczynami parę lat temu nawet przez myśl mi nie przeszło, że wrócę tutaj w takich okolicznościach. Zbieg po schodach ze skalistego kolosa i zaczyna się najprzyjemniejsza biegowo część trasy. Napieramy tak mocno, że w pewnym momencie, mimo świetnego oznaczenia, mijamy skręt w lewo. Na szczęście orientujemy się dosyć szybko, szukanie winnych kończy się na paru ostrych reprymendach, na tyle skutecznych, że już do końca z trzymaniem się właściwej trasy nie ma problemów. Za to u mnie coraz bardziej odzywa się żołądek. Na kolejny punkt kontrolny, na 40 kilometrze, docieram z pełnym przekonaniem, że bez konkretnej wizyty w kibelku się nie obędzie. Pech polega na tym, że punkt znajduje się na opłotkach miejscowości, zero toi toi, same pokrzywy i domki z ogrodami. Wreszcie jakieś drzewa przy drodze, chowam się za pierwszym z nich, najpierw dół. Za kilkaset metrów również góra. Mam za swoje, trzeba się trzymać zasad, szczególnie jak się ma kiepski układ pokarmowy.
Pokonujemy kolejne kilometry, w połowie trasy międzyczas wskazuje, że biegniemy tempem na czas nieco powyżej 16 godzin. Mam nieodparte wrażenie, że będzie znacznie dłużej. Po drodze wyprzedzamy uczestników Biegu 7 Szczytów, szczególnie jeden robi na nas spore wrażenie. Wygląda jak żywy trup w środku lasu, jestem prawie pewien, że w swoim marszu zombie nawet nie zauważył jak go mijamy. Kolejne punkty, dla mnie w zasadzie tylko arbuzy, za to chłopaki sobie nie żałują, tościki z dżemem, banany i oczywiście batony Konrada. Wreszcie docieramy do Barda gdzie pozwalamy sobie na dłuższą przerwę. Mój żołądek zaczyna już funkcjonować na tyle dobrze, że nie odmawiam sobie ryżu z rodzynkami i pestkami dyni. Taki własny wegański koncept, ale smakowało jak nigdy. Od tego punktu do samej mety zaczyna nam towarzyszyć palące słońce. Profil trasy też zaskakuje, długie monotonne podejścia, krótkie ostre zbiegi, nie tak to sobie wyobrażaliśmy. Mimo, że górki nie za wysokie, to techniczna strona końcówki trasy bardzo wymagająca. W mojej ocenie, jak również osób, z którymi wymieniłem poglądy na mecie, bieg trudniejszy niż 100 km B7D w Krynicy i Rzeźnik w wersji podstawowej. Na jednym ze zbiegów, tuż przed Przełęczą Kłodzką (25 kilometrów do mety), odzywa się goleń. Mocne szarpnięcie, siarczysty ból, włącza się pomarańczowe światło. Resztę trasy pokonuję na lekko zaciągniętym hamulcu, chłopaki, szczególnie Konrad, muszą momentami czekać. Chcą skończyć razem, fajnie, taki altruizm na trasach ultra to zjawisko częste i mile widziane. Przed ostatnim punktem kontrolnym w Orłowcu nasz trasa łączy się z rozgrywanym równolegle półmaratonem. Nie ma co ukrywać, że taki stan rzeczy na wąskich, kamienistych zbiegach nie pomaga. Muszę się często zatrzymywać i niemalże uciekać w krzaki, żeby nie zostać startowany przez pędzących półmaratończyków. Cóż taki urok imprez o charakterze festiwalu biegowego.
Ostatnie kilometry dłużą się niemiłosiernie. Nawet świętowanie przekroczenia pierwszej setki na jednych zawodach przez chłopaków wypada dosyć blado. Przybijamy po piątce i wszyscy marzymy już tylko o rzekomo bliskiej mecie. Nic z tych rzeczy, Lądka jak nie widać tak nie widać. Upał robi się nie do zniesienia, na szczęście po drodze trafiamy na nadplanowy punkt z wodą. Każdy korzysta z solidnego moczenia, zastrzyk energii i świadomość, że ta cholerna meta musi już być blisko dają nam dodatkowego kopa. Konrad wyciąga flagę klubową i do centrum wpadamy solidnym tempem niesieni krzykiem kibiców. Tuż przed metą mijamy Słonika z Anią, którzy mają pokój przy finiszowych metrach. Spotkamy się jeszcze dzisiaj przy browarach żeby na spokojnie podsumować nasze starty. Na mecie kolejne piątki, pamiątkowe fotki i czas na zasłużony odpoczynek.
Na wieczornym spotkaniu przy piwie, mimo pewnego niedosytu, panuje ogólne zadowolenie. Słonik co prawda nie zrobił pudła w generalce, ale solidnie zmotywowany przez Anię, zajmując 5 miejsce w open, wygrał swoją kategorię wiekową. Dodatkowo pokonał swojego byłego trenera Szmajchela, a to było dla niego również bardzo istotnym celem. Andrzej, chociaż podczas biegu przeżywał chwile zwątpienia, po zapoznaniu się z końcowymi wynikami uznał start za udany, czym podzielił się w zamieszczonym poniżej komentarzu do imprezy. I wreszcie nasza trójka. Z jednej strony nie udało się osiągnąć założonego przed biegiem czasu poniżej 18 godzin. Czasu, na który sam się deklarowałem spokojnie kolegów poprowadzić. Z drugiej skończyliśmy trudną imprezę biegową w dobrych nastrojach psychicznych i mimo wszystko w przyzwoitym stanie fizycznym. Czy można chcieć coś więcej od debiutu, pewnie tak, ale nie można być pazernym. Poza tym jaskółki ćwierkają, że za rok jest spora szansa, że spotkamy się w tym samym miejscu i czasie 🙂
Poniżej link do relacji Konrada, komentarz Andrzeja i kilka zdjęć z imprezy.
http://www.maratonypolskie.pl/mp_index.php?dzial=2&action=44&code=42950
Jeśli chodzi o organizację imprezy i trasy, to wszyscy mamy bardzo podobne zdanie. Sam start był dla mnie bardzo pouczający (debiut), ale przede wszystkim, wbrew temu co sobie myślałem podczas biegu, pokrzepiający (68 miejsce na 149 sklasyfikowanych). Jednak najbardziej utkwiła mi w pamięci sytuacja z soboty o 6:00. Pośród śpiewu ptaków i szumu wody od strony startu rozbrzmiało „Mam tę moc” z „Krainy Lodu” (wtedy startował Słonik). Kolega, który przebiegł 240 km, wypatrzył w tekście zwrotkę bardzo pasującą do sytuacji. 🙂 Andrzej
My tuż przed startem, Słonik jeszcze w klapkach.
Tuż przed metą, a sztandar powiewa nam.
Jeszcze raz poczet sztandarowy.
AdamS