Zaczęło się bardzo nierealnie, wręcz niewinnie…
14-go lipca przyjaciółka napisała do mnie z Raju: „Aga, maraton będzie we wrześniu z tego co wiem…” Po chwili już i ja wiedziałam, bo wysłała mi link do strony biegu.
Serce zadrżało na chwilę i poczułam ten ścisk żołądka, który pojawia się, kiedy dotyka mnie niespodziewane szczęście. Odpisałam Ani, żeby się bała bo może się okazać, że wpadnę. W głębi duszy czułam, że to się wydarzy, w głowie zaczęłam snuć plany. Następnego dnia potwierdziłam, że spróbuję zrealizować ten szalony pomysł a wkrótce miałam już bilet na Bali!
Z przygotowaniami do maratonu byłam w idealnym momencie, z takim przebiegiem do Poznania czy Warszawy bym nie dotrwała. Wskazywały też na to już kolana i achillesy.
Nastał mój ulubiony czas… czas oczekiwania na niespodziankę, na prezent, na marzenie.
W międzyczasie los ze mnie zadrwił i wizja wylotu stanęła pod znakiem zapytania. Jednak się nie poddałam i ze spakowanym plecakiem siedziałam w dzień „zero” z obawą, że już się nie uda. Wysokim kosztem, ale udało się dotrzeć na Belin Tegel taksówką z samego Poznania! Później poszło już z górki, Abu Dabi, Kuala Lumpur i Denpasar na indonezyjskim Bali.
Banan nie schodził mi z ust mimo 28 godzin podróży i zmęczenia… ale to inna historia 😉
Była sobota rano, tydzień przed maratonem. Przyznaję się bez bicia, że w obliczu biegu 42,195 jestem cienki bolek i stresik mnie zjada. Obawiałam się, że aż tydzień czekania nie pozwoli mi w pełni korzystać z uroków wyspy, ludzi, smaków, zapachów tego raju. Nic bardziej mylnego! Spacer po pięknej Echo Beach w Canggu, widok oceanu, surferów, piasek pod stopami momentalnie doprowadziły mnie do łez szczęscia i już nic nie mogło mnie wyrwać z tego stanu.
Wieczorem zorientowałam się, że przecież rano muszę pobiegać, rozruszać się, a nawet… zrobić ostatnie wybieganie. Skończyło się na pobudce przed 6-tą rano i 20 kilometrowym biegiem na orientację po ruchliwych uliczkach Kerobokan z mapką. Było cudownie, piękny wschód słońca, przemykające skutery, lewostronny ruch i 30 stopni ciepła 🙂 Jeszcze 2 razy tak biegałam tego tygodnia, tylko krócej, wiadomo… 😉
Po odbiór pakietów startowych organizator zapraszał do luksusowego hotelu Sofitel w Nusa Dua od piątku. Właśnie tam znajdują się najpiękniejsze plaże i najdroższe resorty hotelowe. Prosto z nauki surfingu wskoczyłam na skuter. Dojechałam tam 12-to kilometrowym mostem nad wodą – Bali Mandara Toll Road. Przeżycie jest niezwykłe pędzić 60 na godzinę i widzieć wokół tylko wodę. Samo expo okazało się niewielkie ale i kolejki były proporcjonalnie mniejsze. Jako ciekawostka udzieliłam wywiadu lokalnej telewizji…bo co za pomysł z Polski przybywać? 😉
Doczytałam brakujące informacje dotyczące niedzielnego biegu i nastawiałam się na jego poszczególne aspekty. Miałam świadomość, że życiówki nie zrobię w tych warunkach, ale nie wiedziałam jakiego jeszcze efektu oczekiwać. Wiedziałam jedno, że po raz pierwszy na prawdę chcę to zrobić (nie liczę pierwszego maratonu w ogóle, wiecie o co chodzi) i że będę się z niego cieszyć jak tylko się da.
No dobrze, my tu gadu gadu, a start już o godzinie 5 rano. Żeby na sugerowaną, czwartą godzinę dotrzeć trzeba zorganizować transport o trzeciej a wstać o drugiej w nocy. Ze wstaniem nie ma problemu ale z transportem o tej porze, w akurat wypadającą noc ceremonii dla Balijczyków, jest już gorzej. Udało się! …oczy jak pieniążki, stan lekko narkotyczny po 2 godzinach snu, mrowienie żołądka i lekko drżący głos. Let it flow! Jadę na miejsce startu!
Niespełna 600 osób ustawiło się na linii startu pełnego maratonu w Gianyar, na zamkniętej drodze dwupasmowej. Ciemność nocy rozbijały tylko wielkie reflektory zamontowane na specjalnych konstrukcjach a temperaturę podkręcał obecny na wet na Bali zapach bengaya 😉
START!
Zaczęło się cudownie, tłum od razu się rozstrzelił, tempo można było regulować od pierwszego kilometra… pod warunkiem że zegarek miał funkcję podświetlania i było coś w ogóle widać.
Pierwsze 10 kilometrów przebiegało wspomnianą, wielką, prostą drogą…cały czas ciemno. Na 8-mym minęły mnie prędkością błyskawicy dwie Indonezyjki, niezłe wrażenie!
Jest, jest agrafka, zacznie się dziać… tak pomyślałam. W zasadzie chyba nawet powiedziałam do Tomiego, który biegł swój drugi maraton i postanowił mi towarzyszyć do końca.
Sprytnie też zobaczyłam sobie czołówkę: Kenijki, Indonezyjki ale jakoś niewiele wyłapałam kobiet.
Już za chwilę zboczyliśmy z głównej drogi i zaczęło się wspinanie przez kolejne, urocze miejscowości. W każdej, czyli co jakieś 2 kilometry, gorąco witano każdego maratończyka. Były transparenty, doping, całe grupy dzieci ubranych tradycyjnie i grających na bębnach, śpiewających i uśmiechających się do nas. Około 15-go kilometra udało mi się zrobić kilka zdjęć pięknego wschodu słońca na tle pól ryżowych i palm…tak, wiem, bardzo nieprofesjonalnie 🙂
Słońce również silnie nas dopingowało i zafundowało od razu ciepłą 30-to stopniową atmosferę. Każdy kilometr był oznaczony, napoje co 3 kilometry, dzieciaki czekające na przybicie piątki – nieustannie. To właśnie ta atmosfera, pozytywna energia i poczucie, że dla nich jesteśmy kimś wyjątkowym sprawiało, że nieustanne podbiegi i klimat były jakby nieodczuwalne. Niestety niespodziewanie zgubiłam też towarzysza tej przygody – Tomiego, a w nagrodę ot tak wyprzedziłam te dwie pędzące Indonezyjki.
Kiedy pojawiło się oznaczenie 31 kilometra zaczęłam swoją grę w głowie. Zacznynam wtedy oszukiwać sawicz i wmawiam jej, że to jest zwykły dzień i właśnie zaczyna swój codzienny trening… tylko po prostu ma bardzo kiepski dzień. Ostatnie 11 kilometrów biegnę do domu, gdziekolwiek jestem. W taki sposób oszukuję głowę, resetuję te 31 kilometrów, które mam już w nogach. Tak właśnie, nieustannie biegnąc pod górę dotarłam do linii mety. Nie odezwały się kolana ani stawy skokowe po surfingu, spacerach po piasku, wiecznym niedospaniu a już tym bardziej po przejściach tuż przed przybyciem do Raju.
Ostatnie metry biegłam na skrzydłach a zaraz za metą… popłynęły mi łzy szczęścia.
Jeszcze wiele razy tak się wzruszyłam na Bali. Spełniłam 4 wielkie marzenia. Zaskoczyłam wiele razy samą siebie. Poczułam się szczęśliwa jak nigdy dotąd. Czuję tą energię cały czas i za to dziękuję. Komu? Nie wiem… czy to istotne?