Zawsze motywują mnie teksty na naszej stronie, więc też chcę dorzucić troszkę motywacji dla innych moją relacją.
Myślę sobie od czego zacząć, bo od startu minęło już 2 tygodnie i jedno co przychodzi mi do głowy, a w zasadzie na twarz to uśmiech!!!! Wystartowaliśmy (ja i Mako) w tym biegu zupełnie bez planowania, „na aferę”.
Nigdy w życiu nie biegaliśmy na orientację, z mapami a gdzie dopiero z jakimś KOMPASEM…. Owszem, mieliśmy styczność z osobami z orientacji, bo gdy zaczęliśmy biegać, naszymi największymi motywatorami, trenerami i sparingpartnerami treningowymi było 3 starszych panów: Czesiu, Gienek i Kaziu- dwóch ostatnich to zapaleni orientaliści, grubo po 60 i 70-tce, którzy jakoś z nami wytrzymywali, gdy musieli się zatrzymywać na treningu, bo my lecieliśmy za nimi już zapluci, zasmarkani, zapoceni i bez tchu, podczas gdy oni swobodnie sobie rozmawiali… Pomagaliśmy im nawet w organizacji biegów na orientację, ale nie mogłam pojąć, jak można biegać i jednocześnie nie mieć zaznaczonej trasy, tylko samemu myśleć, jak gdzieś dobiec. I to po lesie… Nieee, to niemożliwe… Więc nigdy nie spróbowaliśmy, aż do tej pory. W zasadzie to pociągnął nas nasz kolega Dobrosław Z. alias Dobek vel Samo Dobro. Jako przygotowanie do maratonu wymyślił sobie, że zrobi dłuższe rozbieganie w nowym terenie, żeby mu się nie nudziło. Podzielił się z nami swoim pomysłem, a ja od razu zapaliłam się na taki start. Potem przypomniałam sobie, że w zasadzie biegam niecałe półtora miesiąca, po pięciomiesięcznej wymuszonej przerwie na paskudną kontuzję, a do pokonania w wersji optymalnej ma być 25km. Na treningach najdłużej obecnie biegałam 14-15 km, więc chłopaki przystali na warunek, że zrobimy trasę marszobiegiem, a po 15 kilometrze będą ze mną szli.
Pogoda była przyjemna, limit czasu był wystarczająco długi (8h), więc klamka zapadła i dzień przed biegiem dokonaliśmy zakupu kompasu, wersja dla naiwnych, czyli zabawkowy gwizdek, kompas i termometr(???) w jednym. Mako zrobił ostry trening z podbiegami, ja mocną gimnastykę, Dobek jakiś żwawy bieg po Izerach, przecież miał być marszobieg…. Wszystko wyszło inaczej… Najpierw wyrypała nas pogoda- całą noc i ranek lało jak z cebra, jak jakieś oberwanie chmury. Ubieranie kurtek nawet nie miało sensu, i tak bylibyśmy momentalnie mokrzy. Na dzień dobry prowadzący bieg poinformował startujących, że w związku z tym przebieżność trasy diametralnie się zmieniła od zakładanych warunków, więc czekają nas strumienie, błota, glina, zapadliska i tym podobne. Rozejrzeliśmy się po rywalach w stup-tutach, wypasionym sprzęcie i odzieży „terenowej” i jedyną możliwą taktyką dla nas wydawało się nadrabianie na prostych odcinkach, nawet gdyby miało się to wiązać z nadrabianiem kilometrów. I ta taktyka to był strzał w dziesiątkę!!! Już po 400 m, gdy trzeba było skręcić ze ścieżki, wiadomo było, że utrzymanie jakiegoś tempa jest niemożliwe. Zapadaliśmy się po kolana i wyżej w jakieś rowy, uskoki, bagna, torfowiska. Dotarcie do pierwszego punktu odarło z nas marzeń o w miarę przyzwoity stan „suchej stopy”, już nam nic nie przeszkadzało, oby tylko podbić perforatorem kartę uczestnika. Oczywiście reszta uczestników nie mogła nie słyszeć naszych okrzyków JEST, WOW, HUUUURRRAAA, gdy zobaczyliśmy pierwszy lampion. Reszta konkurentów ruszyła dalej na szagę brnąc w trawie i krzakach, a my skręciliśmy w stronę leśnych, ale bardziej przyjaznych ścieżek.
Kolejne punkty zdobywaliśmy więc na spokojnie, dobiegając ile się da ścieżkami, a tam gdzie nie dało już rady, to na przełaj, lub przez strumienie ( woda tak wezbrała, ze jeden z lampionów okazał się być pośrodku rwącego strumienia), aż dotarliśmy do „paśnika” z piciem i jedzeniem dla zbłąkanych wędrowców. Rzuciłam się na arbuzy, jakbym nigdy ich nie widziała, a pan z obsługi stwierdził, ze dotarła pierwsza kobieta, czyli ja…. Zaśmiałam się tylko, że pewnie my wybraliśmy inną kolejność zaliczania punktów, czyli nie taką jak trzeba…postaliśmy chwilę i przybiegła następna dziewczyna, która nie miała ochoty na sielskie posiadówki przy żarełku, tylko poleciała dalej. My nie mieliśmy chrapki na ściganie, tylko na fajną zabawę, więc zostaliśmy jeszcze chwilę w miłym towarzystwie i dopiero, gdy większe grupy zaczęły przebiegać obok, zebraliśmy się i ruszyliśmy z górki na przełaj na koleją część trasy. Mimo wszystko „szło jak z płatka:: założenia wzięły w łeb, bo planowo mieliśmy skończyć w 3 godzinki, ale przeliczenia ze startów na asfaltach zawiodły i w godzinę zrobiliśmy 7km…. Dodatkowo, błąd nawigacyjny: gdy w końcu dotarliśmy znów na jakąś równą ścieżkę, euforia przejęła kontrolę, za szybko skręciliśmy w lewo i straciliśmy sporo czasu na znalezienie punktu. Musieliśmy zawrócić i od nowa szukać właściwego skrętu.
Coraz częściej mijaliśmy innych zawodników, których z daleka można było rozpoznać po charakterystycznych dźwiękach „szuszuszu” wydawanych przez wypaśne, ale ciężkie buty i odzieżowy sprzęt, namokłe od deszczu i błota. My byliśmy w zwykłych biegowych lekkich ciuszkach, a więc nie dźwigaliśmy zbyt wielu dodatkowych kilogramów. Mój niebiegowy plecaczek w pewnym momencie zrobił się szczególnie lekki, bo zamek się jakoś odpiął i nie wiadomo kiedy, wypadła z niego częściowo zawartość, w tym ulubiona koszulka. Oczywiście zorientowałam się po fakcie i nie było sensu się wracać, bo mogła leżeć wszędzie. Z nadzieją, że może ktoś będzie na tej samej trasie i może znajdzie i odda ją w biurze zawodów, biegliśmy dalej. Teren okazywał się coraz mniej łaskawy dla naszych założeń, trafiliśmy na odcinek zalewowy przy jakimś zbiorniku wodnym, ale zmęczenie jakoś nas omijało.. Skupianie się na odnajdywaniu ukrytych w lesie lampionów, rozmieszczonych co kilka kilometrów odciąga wszelką uwagę od myślenia o pogodzie, przebytych kilometrach, czy zmęczonych nogach. I tak okazało się, że do mety zostały nam tylko 2 punkty, do których nie najkrótsza, ale najłatwiejsza droga prowadzi już w zasadzie leśnymi ścieżkami a nawet drogami asfaltowymi. Pani nr 1 przemknęła obok nas skręcając w las, a my nie patrząc, że jedyni wybieramy prostą drogę zaczęliśmy mknąć ku końcowi.
Chłopaki uzgodnili między sobą, że prowadzą mnie na wygraną!!! Zapomnieli tylko, że ja „rozkręcam” się po 10-20 kilometrze, więc jak tylko poczułam równą drogę pod stopami okazało się, że oglądam się, czy są za mną….. Mimo takiej długiej przerwy na leczenie kontuzji i małego kilometrażu nogi niosły 🙂 Ale jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, zaczęliśmy i mieliśmy kończyć razem. Dobiegliśmy do ostatniego punktu, obraliśmy cel na metę i zorientowaliśmy się, że nikogo nie ma w pobliżu, więc zaczęliśmy iść , bo jednak myśl, żeby uraz nie wrócił ciągle nas blokowała. Za kolejnym zakrętem mignęły nam jednak 2 sylwetki. Dwóch biegaczy też szło, nerwowo oglądając się na nas, nagle zaczęli szybko biec, ale uzgodniliśmy, że ruszymy mocniej za podbiegiem, bo jeszcze będzie kawałek prostej, to ich przegonimy. Za zakrętem i końcem podbiegu okazało się, że uciekają nam, ciągle się oglądając, bo oni będąc u góry widzieli już prawie metę… Dlatego tak nagle ruszyli, ale i my nie chcieliśmy im dać się ograć tak łatwo. Zaczął się pościg przez trawniki, chodniki z nagłymi zmianami kierunku. Marcinowi jakby ktoś przylepił skrzydła, zaczął oddalać się od nas i bez problemu przeleciał obok jednego z zasapanych już gości, poklepując go po ramieniu i prawie dopadł następnego. Ja wpadłam na „przegonionego” w drzwiach szkoły, gdzie była meta. Jednak w sporcie nie ma przepuszczania Pań w drzwiach, więc grzecznie wbiegłam za nim, a za mną Dobek. Zaświeciły flesze aparatów, bo okazało się, że dobiegliśmy na 11, 12 i 13 lokacie, wyprzedzając innych doświadczonych orientalistów, z czego ja jako pierwsza kobieta. Dopiero po oddaniu kart kontrolnych wyłączyłam stoper i zerknęłam na zegarek. Nadrobiliśmy ponad 3km, bo z 25 wyszło ok 28.5. Zajęło nam to ok 3:45, ale odnaleźliśmy wszystkie punkty i czuliśmy się fantastycznie. Atmosfera i ludzie na trasie i w całym otoczeniu biegu mieli specyficzne to coś, nie do odnalezienia na typowych biegach asfaltowych, które też uwielbiam, ale….Czasem trzeba zaczerpnąć czegoś innego, poczuć „ten klimat, ten luz”. Nacieszyć się samą możliwością biegania, we wspaniałym towarzystwie, bez patrzenia na zegarek, tempo, dystans, konkretne założenia, profil trasy. Zmęczyć się, ale jakoś inaczej, poczuć się, jak radosne dziecko, które dostaje prezent-niespodziankę, bo tak czuliśmy się docierając i odkrywając kolejne punkty na trasie. Po prostu pobiegać 🙂
PS 1: nie wiem kto, ale ktoś znalazł i dostarczył moją zaginioną koszulkę na metę, więc wykorzystując moc fejsbuka DZIĘKUJĘ!!!!
PS 2: Dziękuję też mojemu kochanemu wspaniałemu Mężowi i super dobremu Dobkowi Samo Dobro za to, że zawsze we mnie wierzą i wspierają dobrym słowem, nawet gdy sytuacja wygląda beznadziejnie…
PS 3: później okazało się, że niepotrzebnie „spinaliśmy” się na koniec, bo 2 chłopaków, którzy byli przed nami, pokonywali inny wariant trasy (do wyboru były różnej długości trasy piesze i rowerowe)
Dagmara (Dadzia)