Dobrą rzeczą w bieganiu jest obserwowanie, jak każda czynność zyskuje wartość dodaną. Wycieczki są zawsze fajne. Ale dodaj do tego ‘to coś’ i wszystko zyskuje inny wymiar. Maraton w Palestynie był dla nas więcej niż kolejnym startem.
To miało być mission impossible. Im bliżej wyjazdu tym aura zagrożenia gęstniała. Byliśmy bombardowani deprymującymi historiami opowiadanymi w kombatanckim tonie. O szykanach na lotniskach, zamkniętych granicach, smutnych panach w czerni wyławiających nas z kolejki do odprawy, upokarzających przeszukaniach osobistych, niekończących się przesłuchaniach w skąpo umeblowanych klitkach oświetlonych zimnym światłem. Nawet jeśli udałoby nam się dostać na ‘tamtą stronę’ to na koniec i tak mieliśmy zostać zastrzeleni w czasie biegu. Zaczęliśmy popadać w paranoję, zastanawiając się, czy adres mejlowy, zdjęcie na fejsbuku czy zarost nie będą powodem do odmowy wjazdu na teren Izraela, czy jeśli już tam się dostaniemy, to przypadkiem nie zamkną granicy z Autonomią. A jeśli i tu by nam się udało, to czy w ogóle przeżyjemy…
A teraz trochę od końca. To było jedno z lepszych miejsc, jakie dane mi było odwiedzić. Ludzie, plenery, zapachy, dźwięki, smaki. I ogólna życzliwość. Po obu stronach. Pamiętam pierwszy moment w czasie tego wyjazdu, kiedy naszło mnie naprawdę poczucie zagrożenia. To była ostatnia noc. Na dworcu PKP w Katowicach.
Dzien 1.
Plan był prosty. Bieg stanowił zarazem cel i pretekst do wyrwania kilku dni prozie życia. Nasz „buddy trip” rozpoczęliśmy na lotnisku Chopina. Ze względu na zasłyszane wcześniej historie zjawiliśmy się ponad trzy godziny przed czasem, chcąc uniknąć komplikacji przy odprawie. Niepotrzebnie. Nikt się specjalnie nami nie przejął. Łukasz jest jednym najfajniejszych gości jakich znam. Łączy nas punk, bieganie, ojcostwo, osobliwe poczucie humoru i skłonność do popełniania grzechu obżarstwa. Czas – również i w takich chwilach – rzadko nam się dłużył.
W Tel Avivie wylądowaliśmy późnym wieczorem. Bezpośrednie połączenie, relatywnie szybki lot i dobra cena biletów, za którą dostaje się mieszanką Europy i Azji w idealnych proporcjach, czynią z tego miasta idealny cel wakacyjnych eskapad. Na miejscu ciepło + wszechogarniający zapach jaśminu. Wszystko dobrze zorganizowane, więc z lotniska raz dwa pociągiem dostaliśmy się na stację, z której miał nas odebrać Yonatan – kolega kolegi, u którego mieliśmy zaklepaną metę. Gość na lotnisku dwa razy się upewniał, czy na pewno chcemy jechać na Shapiro, która – jak się okazało – jest dzielnicą Tel Avivu cieszącą się nienajlepszą reputacją. Na ulicach faktycznie grasowały szczury wielkości małych prosiąt, niemniej okolica miała fajny, swojski klimat, choć dla osób ceniących sobie standardy Paryża mogła wydawać się lekko onieśmielająca. Doskwierał nam głód. Dwie małe puszeczki orzeszków w zaporowej cenie w czasie lotu niespecjalnie zaspokoiły nasz apetyt, podkręcony do maximum wizją hałd falafli i wagonów humusu. Choć byliśmy napaleni na powyższe, Yonatan zaproponował kolację w jednej z lepszych, jak zarekomendował, knajp z kuchnią etiopską. Magda Gessler poczułaby się jak w domu. W przydymionym pomieszczeniu lokalsi emocjonowali się meczem wyświetlanym na leciwym telewizorze. Brakowało Jean Paula Belmondo dogadującego szczegóły zamachu na jakiegoś kacyka. Do stołu podano wspólny talerz z wielkim naleśnikiem indżera, na którym etiopski kucharz, nie przestając kurzyć papierosa, ułożył kopy past z orzeszków ziemnych, soczewicy, awokado. Strach przed gruźlicą i żółtaczką przegrał z głodem. Pomijając wszystko, kolacja była rewelacyjna, choć trudno powiedzieć, byśmy zatankowali na full.
Po zrzuceniu klamotów na mecie około północy, Yonatan pożegnał się i zostawił nam klucze oraz swojego psa, który ewidentnie nie miał zamiaru odstąpić Łukaszowi łóżka. Popatrzyliśmy po sobie i wiedzieliśmy co zaraz zrobimy. Po kwadransie dobiegaliśmy do nabrzeża w okolicach Jaffy – starego miasta. Była ciepła noc, a lokalne knajpki były wciąż otwarte. Szybki rekonesans i po chwili siedzieliśmy nad Morzem Śródziemnym inaugurując sezon falaflowy w Azji Mniejszej. Byliśmy tak nabuzowani, że niespecjalnie chciało nam się wracać. Truchtem ruszyliśmy promenadą nadmorską, wzdłuż której po chwili wyrosły wieżowce nowego Tel Awiwu. Nic nas nie goniło. Urwaliśmy ten czas dla siebie i nie spieszyło nam się z wykorzystaniem go. W międzyczasie doszliśmy do wniosku, że być może fajnie byłoby przenocować w jakimś hostelu nad morzem. Opcja się znalazła, jedyny problem polegał na tym, że musieliśmy obrócić znów ok. 5km po nasze manele i pokonać tę trasę ponownie do hostelu. Dzięki temu mieliśmy okazję liznąć nocnego życia Tel Avivu – nasza trasa wiodła aleją Allenby, która stanowi jedną ze starszych arterii miasta. Klientela dyskotek i klubów go-go z lekkim rozbawieniem patrzyła na dwóch Polaków robiących kilometry o 2 w nocy.
Po 3 nasze truchła zaległy w chłodnej pościeli.
Dzień 2.
‘Nie ma opcji. Idźcie se sami, dymałem pół nocy, nie będę się zrywał o 8 rano, żeby robić znów to samo, co 4 godziny temu.’
20 minut później znów przebieraliśmy nogami tym samym nadmorskim bulwarem, w towarzystwie ekipy, która w przeciwieństwie do nas spędziła pełnowymiarową noc w łóżkach i uznała, że poranna przebieżka to kapitalny pomysł. Cóż… 100% racji! Poranek był rewelacyjny. Pełne słońce, błękitne niebo. Tel Aviv dopiero się przeciągał. Pomimo zmęczenia podróżą i nocnym ganianiem, harce w morzu po leniwej przebieżce przyspieszyły proces regeneracji.
Byliśmy gotowi zrealizować cel uzupełniający naszej misji. Ok, nie oszukujmy się. Przyjechaliśmy tu jeść i biegać. Że jest gdzie biegać wiedzieliśmy. Zaraz mieliśmy zweryfikować drugą kwestię. Skierowaliśmy swoje kroki na targ w dzielnicy Jemenickiej. Mieliśmy jeden zasadniczy problem. Decyzyjność. Każda z n-tu mijanych knajp kusiła tym, co w zasadzie w całości realizuje program fast foodu w tym regionie – pita, humus, falafel. A tak naprawdę różnorakie kombinacje ciecierzycy i tahini z wszelkimi możliwymi dodatkami. Chyba najzdrowszego jedzenia ulicznego na świecie. Wędrując targowiskiem, chłonąc zapachy i kolory (obłędne żarówiaste pikle barwione sumakiem), trafiliśmy na delikwenta z przenośną baterią do rażenia falaflami. Dwie michy, jedna z masą, drugą z rozgrzanym tłuszczem, pomiędzy którymi gość wykonywał ruchy niczym robot w fabryce toyoty, w głos zachwalając swój kram. Za równowartość 5 złotych dostaliśmy pitę wypełnioną chrupiącymi kulkami, z prostą, świeżą sałatką z ogórka, cytryny i mięty, polaną obficie sosem z tahini. Życie musiało nas jednak bardziej sponiewierać. Za chwilę w drugiej łapie trzymaliśmy kubki z urywającym pewną część ciała smoothie – mango, ananas, daktyle, na bazie soku ze świeżych granatów. Byliśmy wśród narodu wybranego.
Fot. Pakujemy do pełna
Jerozolima. W Izraelu fajne jest też to, że wszędzie jest relatywnie blisko. Przynajmniej do żelaznych punktów naszej wyprawy. Podróż autobusem z Tel Avivu trwała ok. godziny. Wdaliśmy się w pogawędki z pozostałymi pasażerami, zyskując cenne wskazówki co do ewentualnej eskapady nad Morze Martwe (niestety nie tym razem) i najlepszej miejscówki falaflowej w Jerozolimie (tego oczywiście nie odpuściliśmy). Jerozolima to trochę Łódź. Przynajmniej główna Yafo st. Prowadząca do Starego Miasta. Pod kątem skali zabudowy i popychanego miejscami badziewia. O ile uliczny falaflowy mistrz ceremonii w Tel Avivie preferował minimalizm w swym warsztacie, o tyle polecony przez dziewczynę w autokarze lokal ustanawiał nowe standardy. Za 20 szekli (ok 18 pln) dostaliśmy pitę nieprzyzwoicie wyładowaną grillowanymi bakłażanami, zapiekanymi ziemniakami, oliwkami i całą gamą warzyw, lubieżnie opływającą w sos z tahini. O falaflach w ilości oporowej nie wspomnę. Do tego bar sałatkowy z piklami za free. Czuliśmy, że zdrowo przesadzamy. I co z tego. 42km, które mieliśmy zrobić pojutrze usprawiedliwiały wszelkie ekscesy.
Zwiedzanie starego miasta za murami zostawiliśmy sobie na kolejny dzień, robiąc dziś tylko szybki spacer w drodze do dworca ichniejszego PKSu. Dziś celem było przeniknięcie przez granicę, na co mentalnie byliśmy przygotowywani jak Kukliński do ekstrakcji. Chyba jednak nieco przecenialiśmy skalę zagrożenia, jakie stanowiliśmy dla państwa Izrael, bowiem granicę z Autonomią przespałem w palestyńskim autobusie startującym z pod bramy Damasceńskiej.
Dotarliśmy do celu. Bet Lehem. Za plecami mieliśmy ponury, pięciometrowy mur wzniesiony na granicy, z wieżą strażniczą noszącą ślady ataku pojemnikami z farbą. Wspólnie z parą starszych Niemców wzięliśmy taksówkę z przystanku do Placu Manger, przy którym znajduje się Bazylika Narodzenia – centralnego punktu miasteczka. Choć przyjęte jest, że o wszystko należy się tam targować, trochę głupio było negocjować z kierowcą zejście z 20 szekli do 15 (ok. 12pln) dzielonych na 4 osoby, wiedząc, że ludziom tu się nie przelewa.
Fot. Zaraz po odebraniu pakietów startowych
Po załatwieniu tematu noclegu w hostelu uderzyliśmy na rekonesans. Po chwili czuliśmy się jak w domu. Betlejem – ok. 160 tys. miasteczko położone na wzgórzach – ma przyjemną skalę. Po mieście można się błąkać godzinami. Miasto nie obfituje w zabytki za wyjątkiem ścisłego centrum, ale jego przestrzeń dobrze nastraja. Wąskie uliczki, wszystko – bruk, budynki – wykonane z tego samego jasnego kamienia, używanego od czasów gdy stała tu pewna szopka, aż po dziś, przez co czuć ciągłość i harmonię. Nowe sprawnie miesza się ze starym, pomimo skromnych środków. Coś, czego w polskiej przestrzeni, szpetnej jak mało co, brak. Na ulicach tętni normalne, nie inscenizowane życie. Klimat trochę śródziemnomorski, trochę azjatycki. O ile w Tel Avivie, posiadającym dostęp do morza, na targu można było dostać wszelkie możliwe owocowo-warzywne frykasy, o tyle betlejemskie stragany oferowały asortyment lokalny, ograniczony, ale jakże rzeczowy. Pomarańcze, pomidory, cukinie, świeża ciecierzyca, czosnek, cebula, cytryny, migdały prosto z drzewa. Obok kopce przypraw – sumak, zattar, kmin, kurkuma, cynamon. To te nieliczne, z całego mnóstwa, które znaliśmy. Zawrót głowy. Świeże zioła, wśród których królowały naręcze mięty. Wiedzieliśmy, że nasze portfele staną się lżejsze na rzecz zawartości bagażu.
Fot. Lokalny targ i jego skarby
Będąc w tym miejscu, pomijając osobisty stosunek do religii, nie sposób nie sprawdzić Bazyliki Narodzenia. Jej lokalizacja naprzeciw meczetu, który znajduje się po drugiej stronie placu, pokazuje, jak różni się medialna rzeczywistość, od codzienności. Jedynymi ekscesami są tam przypuszczalnie okazjonalne awantury przy użyciu mioteł pomiędzy katolikami, Ormianami i prawosławnymi o dostęp do bazyliki. A tak – relaks. Wszyscy sobie doskonale dają radę dopóki do równania ktoś nie wsadzi polityki. Jak powiedział nam pewien taksówkarz ‘Ja po prostu chciałbym normalnie pracować, zawieźć klienta do Jerozolimy, pojechać z dziećmi do Tel Avivu nad morze, kupić tv i dżinsy. Kogo obchodzi religia’.
Fot. Bazylika Narodzenia Chrystusa
Wieczorem na Placu Manger koncert. Wakacyjna atmosfera, pełno ludzi na ulicach, knajpy, sklepy i kramy otwarte. Wszędzie słychać ‘Hello, my friend, where from?’. Po czasie może się to robić nieco męczące, ale goście działają już chyba trochę bezwiednie i nie są specjalnie nachalni w próbach wciśnięcia wszelkiej maści lokalnych wyrobów.
Po kilku godzinach w samolocie, na lotniskach i w klimatyzowanym autobusie, zaczęła mnie męczyć anginopodobna zaraza. W sukurs przyszedł pewien dobry człowiek, który zaproponował nam herbatę. Lekko nieufni poszliśmy za nim do zaułku, w którym gość miał swego rodzaju niszę wyposażoną w wysłużoną armaturę, wszelkiej maści naczynia i rozmaite ingrediencje. W tych prymitywnych warunkach facet wyczarował jedną z lepszych rzeczy jakie piłem. Mięta, imbir, tymianek, szałwia, cytryna, cynamon, czarna herbata. I tona cukru. Odpłynąłem.
Fot. Herbatka u Tadka
Dzień 3
Ewidentnie nie dane było mi się wyspać podczas tego wyjazdu. Niemniej stwierdziłem, że grzechem byłoby nie towarzyszyć Łukaszowi, który – z racji zawodu i pasji – wybrał się na miejskie safari fotograficzne. Wiedziałem, że te foty będą jedyną w swoim rodzaju pamiątką z tego wyjazdu. Nie wiem tylko dlaczego przy dzisiejszej technologii, dobre światło musi koniecznie być o 6 rano.
Fot. Betlejem o poranku
Szkoda było tracić czas na zalegiwanie w barłogu. Spacer zaś pokazał nam otaczający krajobraz w faktycznie innym świetle. Pomimo mocnego zurbanizowania, niekoniecznie planowego, okolica wydawała się spokojna i harmonijna. Magia.
Wcześniejsza pobudka miała jeszcze jeden zasadniczy plus – szybsze śniadanie. Uderzyliśmy w przeciwnym kierunku niż popularny wśród turystów Plac Manger, celując w znalezienie jadłodajni, w której stołują się lokalni. Po drodze zagadnęliśmy człowieka niosącego całą siatę placków chlebowych o piekarnię. Mężczyzna pokierował nas gdzie trzeba, jednocześnie odpalając nam jeden ze swoich. Prosty, miły gest. Jakoś zapadł mi w pamięć. Dzielenie się chlebem to chyba jedna z takich prozaicznych, ale zarazem najbardziej czystych form ludzkiej życzliwości i bezinteresowności. Udzieliła nam się dobra energia tego miejsca. Czuliśmy się wyśmienicie.
Fot. śniadanie
Tym razem, spożywczo postawiliśmy na humus. Lokal, który wytypowaliśmy, okazał się należeć do rodzinnej mafii ciecierzycowej. Strefa wpływów brata właściciela przybytku obejmowała z kolei Plac Manger i – jeśli wierzyć rekomendacji – oferowała najlepszy falafel w mieście. W oszczędnie urządzonym lokalu, w którym zdecydowanie funkcja – czyli przygotowanie i wchłanianie pokarmu – zdominowała formę, kilku miejscowych naprędce pałaszowało talerze kremowej pasty, obficie polanej oliwą, zaganiając ją rwanymi kawałkami pity. Na kuchni wrzały wielkie gary grochu włoskiego. Wzięliśmy po porcji na wynos i poszliśmy uzupełnić wiktuały o pomidory, pomarańcze, oliwki i świeże daktyle. Tak wyposażeni urządziliśmy sobie śniadanie mistrzów na murku przed Bazyliką Narodzenia, spłukując posiłek aromatyczną kawą z kardamonem kupioną u jednego z ulicznych sprzedawców krążących z leciwym samowarem. Na deser herbata u naszego znajomego.
Czas zwiedzać. To miał być intensywny dzień. Choć jutro czekało nas 42km po niełatwym terenie i w palącym słońcu, nie zamierzaliśmy stracić okazji zobaczenia czego się da. Plan zakładał Jerozolimę, po drodze jednak odbiliśmy by zobaczyć jedną z ciekawszych rzeczy w okolicy – Górę Herodion, charakterystyczny, regularny kopiec sterczący w niebo ok. 12km od Betlejem. Mijaliśmy gaje oliwne, pasterzy, wsie, dzieciaki wracające ze szkoły.
Sam Herodion to pałac-twierdza Heroda Wielkiego, wydrążona w czubku góry. Ze szczytu roztacza się zapierający dech w piersi widok na Galileę, z majaczącym w oddali Morzem Martwym. Czuliśmy się trochę jak na planie ‘Poszukiwaczy Zaginionej Arki’. O niepokojach nękających ten region przypominała tabliczka upamiętniająca izraelskiego strażnika parku narodowego zastrzelonego w tym urokliwym miejscu przez terrorystów. Kolejny przystanek dzisiejszego dnia tez nie nastrajał optymistycznie.
Fot. Herodion
Taryfiarz wystawił nas na checkpoincie. Cały ten mur, infrastruktura i procedury sprawiały totalnie przygnębiające wrażenie. Sam punkt to hala oświetlona jarzeniowym światłem mieszcząca co najmniej trzy stopnie kontroli. Fun fact: szczupły, szpakowaty jegomość z długimi włosami i bródką przechodzący przed nami, jak mi powiedział Łukasz, to Jacob Holt. Jak się okazało, nazajutrz mieliśmy pobiec razem.
Fot. Checkpoint
Na Jerozolimę zostało nam pół dnia. Wiedzieliśmy, że nie możemy totalnie przegiąć z łażeniem, więc postanowiliśmy ograniczyć się do punktów zasadniczych – Zachodnia Ściana, Meczety al Aksa i na Skale. Prawdę powiedziawszy, obaj cenimy sobie raczej odkrywanie tego, o czym nie przeczytamy w przewodnikach, stawiamy raczej na tło, więc nie byliśmy napaleni na ‘zaliczenie’ maksymalnej ilości miejsc obowiązkowych.
Same Stare Miasto w Jerozolimie – podzielone na cztery dzielnice – Ormiańską, Chrześcijańską, Żydowską i Arabską – to raczej skansen. Pięknie tu, ale brak codzienności. Dużo turystów i chłamu w sklepikach. Musiałem się nieźle napocić, żeby znaleźć jakiś gustowny upominek Jaśkowi, mojemu synowi. Ściana Płaczu stanowi chyba jeden z bardziej wyeksploatowanych zabytków na świecie, trudno nam było jakoś wczuć się w to miejsce i wyłuskać ‘wibracje’, o których mówiły rozdawane ulotki. Niestety dostęp do meczetów był tego dnia zamknięty. Zabraliśmy się więc za to, co lubimy najbardziej, czyli błądzenie. W efekcie udało nam się odnaleźć polecony przez kolegę (dzięki Paweł) Austrian Hospice, z którego dachu roztacza się zapierający dech w piersiach widok na całą Jerozolimę, z lśniącą w słońcu złotą kopułą Meczetu na Skale wyrastającą z labiryntu uliczek. Złapaliśmy trochę wytchnienia od zgiełku. Czuliśmy zmęczenie i stwierdziliśmy, że to właściwy moment by uderzyć z powrotem na metę.
Fot. Jerozolima
W międzyczasie uzupełniono skład naszego mixed dormu w hostelu. Różny wiek, różne nacje. Mimo, że większość widziała się pierwszy raz i być może przez chwilę, panował klimat pikniku i rozluźnienia. Wszyscy gdzieś z tyłu głowy mieli wyzwanie jutrzejszego dnia, ale zrelaksowana atmosfera pomagała się wyciszyć.
Na koniec dnia, postanowiliśmy napalić w piecu. Nie chcąc się narazić, postanowiliśmy ciecierzycowy carbo loading zrealizować w lokalu brata gościa, u którego kupiliśmy śniadanie. Podstawową zaletą restauracji był brak konieczności dokonywania wyboru – serwowano wyłącznie jeden zestaw, składający się z tradycyjnego humusu i jego wersji musbaha, falafli, sałatek oraz pity. Klientelę stanowili głównie biegacze.
Napompowani i wykończeni wrażeniami walnęliśmy się spać.
Dzień 4 – Maraton
Siedzę dziś na balkonie naszego mieszkania w Krakowie. Jest wieczór a ja wsłuchując się w dźwięki usypiającego powoli miasta staram się przypomnieć sobie mój start w Palestien Marathon. Rzecz niebywała, bo pomimo tego, że od tego biegu minęło już sporo, a niektórzy zdążyli w tym czasie zaliczyć już kolejny maraton (albo i dwa) ja wciąż doskonale pamiętam każdy przebiegnięty kilometr. Pamiętam muzyka i rosnące podniecenie w trakcie wspólnej rozgrzewki, pamiętam uśmiechnięte twarze kibicujących ludzi, pamiętam również ból, który towarzyszył mi od mniej więcej trzydziestego kilometra tego biegu… ale wszystko po kolei.
Gdyby chcieć przedstawić na rysunku moją przygodę z bieganie byłaby to z pewnością sinusoida, pełna wzlotów i upadków, rozstań i powrotów. Podobnie było tym razem. Systematyczne trening zacząłem pewnie w okolicy września/października zeszłego roku. Początkowo bez konkretnie sprecyzowanego celu startowego. Biegało mi się dobrze, bez niepotrzebnej spiny, dbania o czasy itp. Gdzieś w okolicy stycznia zacząłem zastanawiać się co dalej. Jednym z pierwszych i chyba najoczywistszych wyborów był krakowski maraton. Miałem już okazję w nim startować, jest na miejscu, więc pomyślałem sobie, że to będzie dobry powrót do startów. W międzyczasie poznałem Roberta z Marathon Film (którego swoją drogą miałem okazję poznać kilkanaście lat wcześniej jako perkusistę hardcorowej Agni Hotry). Znałem oczywiście wcześniej jego biegowe filmy, między innymi ten z pierwszej edycji Maraton w Palestynie, ale dopiero rozmowa z nim sprawiła, że zacząłem myśleć o tym biegu w nieco bardziej realnych kategoriach. Kilka dni po kolejnej naszej rozmowie, usiadłem do komputera i zarezerwowałem bilety lotnicze do Tel Avivu. Klamka zapadła. Teraz nie pozostało mi nic innego jak tylko zacisnąć poślady i wziąć się do roboty, tym bardziej że Robert uprzedzał mnie że trasa jest wymagająca, pagórkowata, co w połączeniu z dość wysoką temperaturą może sprawić, że nie będzie to najłatwiejszy bieg w moim życiu.
Wszystko szło wspaniale, regularne treningi, racjonalne odżywianie, dobra biegowa lektura dla podniesienia morela aż do pewnego feralnego dnia, w którym poczułem ból w kolanie… Do biegu zostało trochę ponad miesiąc i właśnie miałem wejść w decydującą fazę przygotowań, a tymczasem okazało się, że raczej wejdę ale do gabinetu lekarskiego. Diagnoza była dla mnie miażdżąca – kolano skoczka, czyli uszkodzenie więzadła rzepki, rehabilitacja i powrót do treningów za ok. dwa miesiące. Krótko mówiąc „przegiąłem bagietę”. Niesiony na fali coraz lepszych rezultatów i podekscytowany nadchodzącym startem nieco przesadziłem i z kilometrażem i intensywnością poszczególnych wybiegań, co zaowocowało tą nieszczęsną kontuzją. Opcje były dwie, rezygnuję (co oczywiście nie wchodziło w grę) lub odpuszczam treningu do samego startu, próbując w tym czasie podleczyć uszkodzone kolano. Oczywiście natychmiast rzuciłem się w wir, zabiegów, prądów, masaży, ćwiczeń itp.
Ostatnie dni przed startem, były dla mnie dość stresujące. Nie zależało mi jakoś specjalnie na życiówce, chciałem jedynie przebiec tą niezwykła trasę a kompletnie nie miałem pojęcia jak zachowa się moje nieco tylko podleczone kolano… Dzień startu pamiętam doskonale, wczesna pobudka (start był o 8 rano), śniadanie (oczywiście pita, trochę hummusu, oliwki, daktyle i pomarańcze). Moja startowa koszulka Vege Runners i droga pod górę na linię startu maratonu. Jak tylko dotarliśmy na Manger Square, gdzie było zorganizowane mini miasteczko biegowe, rozstawiona scena i wspólna rozgrzewka moje obawy powoli zaczynały odpływać. Stłoczony wśród innych biegaczy, trzymając wysoko moje Go Pro postanowiłem, że choćbym miał czołgać się na tej trasie, to dotrę do mety. Wiem ile wysiłku i zaangażowania emocjonalnego kosztowało mnie to wszystko… Wreszcie start. Pierwsze kilometry (chyba ok. 4) prawie cały czas z górki. Super atmosfera, na około uśmiechający się do siebie nawzajem i pozdrawiający ludzie. Kibice bijący brawo i dzieciaki przybijające piątki w każdym możliwym miejscu i momencie. Tylko wysoki mur oddzielający Autonomię Palestyńską od Izraela, zwieńczony wieżyczkami strażniczymi przywołującymi najgorsze obrazy XX wieku przypominał czemu tak naprawdę odbywa się ten bieg i nieco mącił jego wspaniałą atmosferę.
Maraton w Palestynie odbywa się pod hasłem Right to Movement. Prawo do swobodnego przemieszczania się jest jednym z podstawowych praw człowieka. Często przez nas niedocenianym. Jeszcze jutro mogę wsiąść do auta, pojechać w góry i zrobić sobie przebieżkę górskimi szlakami, na Słowacką stronę Tatr. Nie zastanawiamy się nad tym na co dzień, ale wyobraźcie sobie, że nie wszyscy ludzie na świecie mają taką możliwość. Nie mają jej między innymi mieszkańcy Autonomii Palestyńskiej odcięci od świata wysokim na pięć metrów betonowym murem. Być może to przez moje zaangażowanie w scenę punk, która pełna jest idei wolnościowych, a może zwyczajną wiedza historyczna (mieliśmy tu w Europie też taki mur i z tego co wiem całkiem sporo ludzi cieszyło się jak wreszcie runął) idea odgradzania się od innych ludzi w taki sposób niespecjalnie do mnie przemawia. Być może jest to rozwiązanie tymczasowe, ale w perspektywie przyszłych pokoleń z pewnością nie przyniesie poprawy stosunków Izraelsko-Palestyńskich o zakończeniu tego konfliktu nie wspominając…
Fot. Mur oddzielający Izrael i Autonomie Palestyńską
Wróćmy do biegu… Na fali tych emocji albo zupełnie nie czułem bólu, albo faktycznie go nie było sam nie wiem… Po pierwszych dziesięciu kilometrach biegło mi się wręcz doskonale, co prawda słońce było coraz wyżej i temperatura powoli zaczynała nam dokuczać, ale biorąc pod uwagę moje wszystkie wcześniejsze obawy wszystko szło wręcz doskonale. Kolejna „dyszka” na trasie tego maraton, to w zasadzie ciągły podbieg. Może niezbyt wysoki, ale jednak. Wybiegliśmy już z Betlejem, krajobraz stał się dużo mniej przyjazny, poszarpana skalista ziemia gdzieniegdzie tylko wzbogacona o krzewy oliwne w połączeniu z „prymitywną” zabudową sprawiającą wrażenie jakbyśmy byli na poligonie wojskowym sprawiły, że moje morale nieco się obniżyło.
W jednym z wywiadów z Piotrem Kuryło słyszałem jak mówił on o tym, że często w czasie biegu wprowadza się celowo w stan mocnego przygnębienia, myśląc o rzeczach niezbyt dla niego przyjemnych. Tylko po to by odpędzić od siebie zwątpienie, czy ból fizyczny i tymi negatywnymi myślami zająć swój umysł – no cóż na mnie ta metoda chyba nie działa.
Trasa maratonu w Palestynie to dwie pętle po 21 killometrów. Ma to swoje plusy i minusy niestety. Kiedy powoli zbliżałem się do placu Manger, by przekroczyć linię mety po raz pierwszy i pokonując tym samym dystans półmaratonu czułem z jednej strony wielką radość, po pierwsze z tego, że wreszcie pokonałem ten szalony około pół kilometrowy podbieg na końcu którego znajdowało się nawrotka, po drugie znów widziałem wiwatujących ludzi co dość mocno zmotywowało mnie do jeszcze większego wysiłku. Z drugiej jednak strony po chwili dotarło do mnie, że muszę tą całą trasę, którą już przecież pokonałem, pokonać raz jeszcze.
Zaraz po nawróceniu włożyłem do moich uszu słuchawki. Gogol Bordello pasowało mi w tym momencie jak nic innego na świecie. Czułem że frunę… Wiele wskazywało na to, że mój start w Palestynie nie będzie kompletnym blamażem. Półmaraton pokonałem w niecałe dwie godziny i w zasadzie nie czułem jakiegoś poważniejszego zmęczenia. Było tak do mniej więcej dwudziestego ósmego kilometra, na którym to po raz pierwszy poczułem niepokojące kłucie w kolanie… Pod skórą czułem, że mój maraton właśnie przestaje być miłą przebieżką. Chyba nie mogłem mieć lepszego przeczucia, gdyż juz na trzydziestym kilometrze siedziałem otoczony ratownikami medycznymi, którzy masowali moją nogę, spsikując ją jednocześnie sprayami chłodzącymi, tylko po to bym mógł pokonać kolejne 2-3 kilometry… Ból bardzo szybko zrobił się niezwykle dokuczliwy, w zasadzie uniemożliwiający bieg. Musiałem się pogodzić z faktem, że resztę trasy będzie mi dane truchtać i iść na zmianę.
W okolicy 34 kilometra na mojej trasie spotkałem Bertranda, mieszkającego na stałe w Betlejem Francuza. Jak się okazało, on również przechodził ciężkie chwile, postanowiliśmy więc pokonać pozostałe kilka kilometrów razem. Rozmowa i wsparcie jakiego mi udzielił (być może nieświadomie) zaowocowały tym, że na ok. dwa kilometry przed metą znów zacząłem biec. Miałem przed sobą jeszcze tylko dość mocny podbieg i META. Pierwszy raz od dawna poczułem że do moich oczu napływają łzy. Ten maraton kosztował mnie niezwykle dużo, zarówno fizycznie jak i psychicznie a słowa, które wypowiedział mój francuski kompan po przekroczeniu linii mety: „You saved my run, Lucas” były doskonałym przypieczętowaniem tej niezwykłej i emocjonalnej eskapady.
Fot. Medal wykonany z krzewu oliwnego.
Na mecie czekał na mnie Szymek, który pomógł mi się pozbierać i ogarnąć nieco. Powoli ruszyliśmy do naszego hostelu. Wieczorem czekała na nas jeszcze jedna niespodzianka, a mianowicie uroczysta kolacja wydana dla biegaczy i wszystkich osób zaangażowanych w bieg przez szefa Palestyńskiego komitetu olimpijskiego. Przypuszczałem, że raczej nie będzie to bigos, czy grochówka, ale to co dostaliśmy przerosło nasze najśmielsze oczekiwania. Hummus, falafel, pita, trzy rodzaje świeżych sałatek, wszystko aromatyczne i smakowite! Dla takiego posiłku regeneracyjnego warto biec maraton choćby co dzień!
Paletine Marathon, to bieg absolutnie wyjątkowy. Po części przez idee która za nim stoi, po części dzięki niesamowitej atmosferze i kameralnemu charakterowi imprezy… a medal z drzewa oliwnego, który otrzymałem przekraczając linię mety jest dla mnie bez wątpienia najcenniejszym w mojej biegowej „karierze”.
Fot. Pamiątkowe zdjęcie z lokalnymi dziewczętami.
Szymek i Łukasz