Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich 2013 18.07-21.07.13
Bieg Siedmiu Szczytów 235km
Długość trasy: 240 km
Najwyższy punkt: Śnieżnik (1425 m. n.p.m),
Najniższy punkt: rzeka Nysa Kłodzka koło Barda (261 m. n.p.m),
Różnica wysokości 1164m.
Całkowite wzniesienie terenu: 7635m.
Całkowity spadek terenu: 7670m
punkt | odległość | lokalizacja | zaopatrzenie | limit czasu |
Start | 0 km | Stronie Śląskie | – | 0,5 h |
1 | 9 km | Przełęcz Gierałtowska | W,I | 2,5 h |
2 | 31 km | Przełęcz Płoszczyna | W,I,J | 7 h |
3 | 44 km | Międzygórze GOPR | W,I,J | 11 h |
4 | 60 km | Długopole Zdrój | W,I,J,D1 | 14 h |
5 | 75 km | Schronisko Jagodna | W,I,J | 17 h |
6 | 93 km | Masarykowa Chata | W,I | 21 h |
7 | 105 km | Jamrozowa Polana | W,I,J | 23 h |
8 | 120 km | Kudowa Zdrój – Park Zdrojowy | W,I,J,D2 | 26 h |
9 | 134 km | Schronisko Pasterka | W,I,J | 30 h |
10 | 137 km | Schronisko Na Szczelińcu | W,I | 31 h |
11 | 157 km | Ścinawka Średnia | W,I,J | 37 h |
12 | 178 km | Przełęcz Wilcza – parking | W,I,J | 42 h |
13 | 188 km | Bardo Śląskie – park za Nysą | W,I,J,D3 | 45 h |
14 | 198,0 km | Przełęcz Kłodzka – parking | W,I,J | 47 h |
15 | 212 km | Orłowiec – kościół | W,I,J | 50 h |
META | 223 km | Lądek Zdrój – amfiteatr | W,I,J | 52 h |
To był mój docelowy start sezonu biegowego. Wszystkie biegi sezonu poprzedzające udział w Biegu Siedmiu Szczytach, były biegami przygotowawczymi. Często testowałem różne rozwiązania, jak na przykład zabierałem dodatkowy balast, który imitował lub stanowił wyposażenie na Siedmiu Szczytach, a zupełnie nie był potrzebny w biegu w którym akurat uczestniczyłem. Skupiałem się także na innych elementach treningowych. Szybkość, czy miejsce było sprawą drugorzędną. Wszystkie zamierzone działania miały przynieść efekt na docelowym starcie.
To była podróż w nieznane, cokolwiek bym nie robił i nie wiadomo, jak podchodził do tego biegu, nie uzyskałbym odpowiedzi, jak to jest przebiec 223 km (tyle z założenia na początku miał wynosić dystans, a wyszło 235 km plus małe błądzenie), z prostego powodu – nigdy w życiu nie pokonałem takiego dystansu jednorazowo.
Przygoda w tym biegu była niesamowita i przyniosła niespodziewanie mnóstwo emocji.
Na starcie
Namacalnie dało się wyczuć niepewność, a zarazem spokój wśród zawodników. Widziałem unoszącą się aurę, zadającą pytania, jak to będzie, jak to biec, czy dam radę, jak to jest pokonać taki dystans. W Polsce wcześniej nie rozgrywano takiego ultra długiego biegu górskiego, każdy był ciekaw jak to się potoczy, jak skończy i co z tego wyjdzie. Spokojną ciszę przerywały powitania, gdzie nie sposób było nie zauważyć znajomych twarzy z biegów ultra. Jak mogło ich tutaj zabraknąć, to prawdziwy kąsek, święto w którym trzeba wziąć udział, sprawdzić się i doświadczyć przygody. Wspólne pamiątkowe zdjęcia, poklepywanie się po plecach dodające otuchy i pozostające myśli w głowie, z którymi przyjdzie zmagać się podczas wyścigu.
Najpierw hałasu narobili ludzie na szczudłach z bębnami. Kolorowy korowód próbujący rozbudzić ciszę, spokój i energię zawodników. Następnie powitanie przez organizatorów, którzy ogłosili start, a w dalszej części już tylko szmer tuptających butów na trasę pełną wrażeń.
Ognia
Start ostry był naprawdę ostry, spora grupka od razu ruszyła mocno do przodu. Pierwsze kilometry to pogaduchy, głównie z Kulą do pierwszego punktu żywieniowego. Od tego miejsca nieco przyspieszam wyprzedzając zawodników, których widzę przed sobą. Po jakimś czasie zostaję sam, tempo które sobie narzuciłem jest za wolne, by gonić czołówkę, a za szybkie na zawodników znajdujących się za mną. Gdzieś na jednym z pierwszych wzniesień Piotr Dymus (najlepszy fotograf 🙂 ) ustawia swoje super obiektywy, dzięki którym czaruje niesamowite fotografie. Widząc mnie mówi: – dobrze Ci idzie.
Foto: Piotr Dymus
Utrzymując swoje tempo przez jakiś czas postanawiam nieco zwolnić i nie gonić. Droga do domu jeszcze daleka. Pierwszy etap to przetrwać pierwszą noc jak najmniejszym kosztem sił. W drodze na Śnieżnik po 30 km, dogania mnie dwóch zawodników. Jeden z nich utrzymuje podobne tempo do mojego. To Mario z Leszna. Na Śnieżniku robimy pamiątkowe zdjęcia, Mario proponuje ze względu na podobne tempo wspólnie pokonać pierwszą noc. Zgadzam się, pokonujemy trasę ramię w ramię, ucinając przy tym ciekawe konwersacje, zarazem kontrolując trasę. Nad rankiem będąc już po stronie czeskiej, przy pięknych okolicznościach przyrody znów pamiątkowe zdjęcia J.Nie wyobrażalnym było dla mnie nie zatrzymać się na zdjęcia w tak pięknych okolicznościach. To co przyroda nam zaoferowała do dziś mam przed oczyma.
Foto: z Mario na Śnieżniku i Poranek po stronie czeskiej.
Pierwsza noc za nami, czas przejść powoli do gry. Mniej więcej na 80km objawia za moimi plecami Jarek ( Haczyk). Byłem zaskoczony obecnością Jarka, napierał równym tempem.
Co Ty tu robisz? – pyta Jarek, – Dlaczego nie ścigasz się z Piotrkiem.
Myślę sobie, chyba przesadza z tymi słowami, przecież nie jestem na tym poziomie co Piotrek. Odpowiadam – Co Ty z Piotrkiem mam się ścigać?!
Jarek – ‘’wcale takiej dużej różnicy między wami nie ma’’.
Słowa te podziałały na mnie jak płachta na byka, mimo że mój plan ataku miał zacząć się nieco później, nie zwlekałem już dłużej, szybka modyfikacja planu w głowie i odjazd. Zaczął się bieg. Oderwałem się od Jarka i pozostałych kilku osób sukcesywnie zwiększając tempo i doganiać następnych zawodników.
Z Jarkiem spotkałem się jeszcze raz , gdy nie mogłem znaleźć oznaczonej trasy – dogonił mnie. W tym samym punkcie znalazł się też Marian kolega Jarka (obaj z Opola), straciliśmy myślę ok. 20min w poszukiwaniu oznaczenia i właściwej drogi, a Marian jeszcze więcej, bo gdy przybyłem to on już się motał z kierunkiem. Z pomocą Jarka, dzwoniąc do organizatorów i z mapą, namierzamy interesujący nas kierunek. Wyścig znów się zaczął. Od tego momentu zacząłem kontrolować mapę, czego wcześniej nie robiłem i to był błąd, bo uniknąłbym tego błądzenia. Należy dodać także, że jedna wstążka była tutaj myląca. Później wyjaśniło się to, że trasa szła przez prywatny teren i właściciel pozbył się oznaczenia .
W drodze na 120km na odsłoniętym terenie dopadł mnie duży kryzys. Żarówa z nieba tak przygrzała, że musiałem nieco zwolnić i odżyć w napotkanym sklepie. Kryzys ten spowodował, że z godzinnym opóźnieniem według zakładanego planu dobiegam do punku na 120km. W drodze na ten punkt mijałem się z Marianem i z jeszcze jednym zawodnikiem, którego imienia nie poznałem.
Dla mnie to punkt strategiczny, zostawiam sporo zbędnego balastu, głównie plecak, który zamieniam na worek J. Widząc mój nowy plecak, Piotr ( ten od najlepszych zdjęć) mówi: – Po co kupować plecak, jak można pojechać na maraton i dostać worek.
Pamiątkowy worek uwieczniony na zdjęciu Piotra poniżej :-).
Pościg trwa, wyprzedzam kilku zawodników, na jednym z punktów dowiaduję się, że ktoś z czołówki odpadł. Automatycznie przesuwam się w górę. Pokonując kamienny labirynt za Szczelińcem, spotykam kuśtykającego dotychczasowego lidera. Prosi o skorzystanie z telefonu do organizatorów, aby go zwieźli do bazy. Dowiaduję się od niego, że przede mną jest dwóch zawodników i mają dużą dwugodzinna przewagę nade mną i nie mam co gonić, tylko pilnować swojego aktualnego miejsca. Gdy rozmawia przez telefon zaczynam gorączkowo się rozglądać, głównie za siebie. Gadał przez ten telefon z 5 minut, a ja przeskakiwałem z nogi na nogę, jakby chciało się mi…. Miałem czas rozmyślać co dalej 🙂 .
Samotnia od tego momentu to walka ze wszystkim po trochu, z trasą , z oznaczeniem trasy, z czasem, z mapą, z workiem też. Patent zawiązania worka miałem opracowany przez Didi (ode mnie z ekipy ,razem trenujemy), którą spotkałem przypadkowo trenując wysoko na Jurze. Kłopot sprawiał mi ,gdy chciałem coś z niego wyciągnąć, rozwiązywanie i na nowo opracowane wiązanie było nie lada trudem, w dodatku wszystkie te ruchy w biegu. Było to upierdliwe i spowalniało. Suma summarum działało i sprawdzało się, nie było narzekania. To było świetne posunięcie, ale czas uciekał przy tym wiązaniu i rozwiązywaniu supłów.
Foto: Piotr Dymus
Zanim zapadł zmrok, miałem dwie sytuacje. Kłopot z oznaczeniem trasy. Ktoś ewidentnie bawił się wstążkami, co wybiło mnie z rytmu, kosztowało sporo czasu +/- 20 min i dodatkowe parę kilometrów. Wyciągnąłem kompas, który wyprowadził mnie na dobry kierunek. Zmęczenie wgryzało się powoli do organizmu. Od tej pory kontrolowałem każdy zakręt. Niestety taki bieg z jednym okiem na mapie spowalnia tempo, jednak wolałem mieć pewność, że stąpam we właściwym kierunku. Gdy pokonujesz trasę w towarzystwie lub masz w zasięgu wzroku zawodnika (tak chyba było w przypadku pierwszej dwójki), jest dużo łatwiej. Kontrola jest łatwiejsza i mniej czasu spędza się na patrzenie w mapę. Dodatkowo napędza się nawzajem. W tym przypadku od wielu godzin byłem samotny, poza sms’ami i punktami kontrolnymi była totalna izolacja i mogłem polegać wyłącznie na sobie.
Foto: Piotr Dymus
Ogromny kryzys uderzył mnie w drodze na bufet nr 11- Ścinawka Średnia 157km. Tuż przed miejscowością Wambierzyce (jak czytałem później wpisy na fb, to Sławek -z mojej ekipy napisał – że może pielgrzym – mając mnie na myśli-znajdzie tam schronienie, biorąc pod uwagę mój kryzys i ten wpis tylko uśmiechnąłem się -nie pomylił się). Brakło mi płynów, teren dokoła suchy, żadnych potoczków, a na niebie Słońce- podgrzewało jak na patelni. Dłużyły się te kilometry. W Wambierzycami na rynku usiadłem na ławce. Obok panowie z trunkiem mocniejszym, nieświadomi jaki mam problem. Z wielką trudnością obsługiwałem telefon. W worku znalazłem parówki sojowe chili. Najlepsze jest to, że wcześniej ich nigdy nie jadłem. Zjadłem niecałą jedną sztukę, zostawiłem resztę na ławce, mówiąc do panów obok, żeby się częstowali. Do piFka jak znalazł 🙂 .
Wpadając na punkt w Ścinawce jestem bardzo zaskoczony, że nikt mnie nie wyprzedził. Mój kryzys w Wambierzycach trwał dobre 20 min, byłem przekonany, że straciłem świetną pozycję. Fotograf przed punktem kontrolnym, twierdzi mało tego, że nikt mnie nie wyprzedził to za mną jest spora przepaść. Nie chciało się mi w to wierzyć, więc po króciutkim postoju (chyba na tym punkcie włożyłem głowię do wiadra z zimną wodą) ruszyłem dalej.
Na kolejnych punktach dowiadywałem się, że zmniejszam przewagę do liderów. Z każdym krokiem byłem coraz bliżej, natomiast w ogóle nie widziałem co dzieje się za moimi plecami. Ciekawiło mnie, czy ktoś depcze mi po piętach. Dostawałem mnóstwo dopingujących wiadomości, ale nikt nie pisał jaką mam przewagę nad pozostałymi. Gdy już powoli słoneczko zachodziło, zadzwonił Kaziu Kordziński, potwierdził mi że jestem na trzeciej pozycji, podał mi też przewagę nad czwartym zawodnikiem. Informacja była z przed kilku godzin, ale zawsze to coś.
Celem było nie tylko utrzymanie pozycji, ale również atak na czołówkę. Sukcesywnie powoli zmniejszałem przewagę. W początkowej fazie biegu to było jakieś 2 godziny straty, a na ostatnim punkcie kontrolnym podobno kilkanaście minut, by na mecie stracić zaledwie kilka minut. Ta druga noc w terenie przyniosła mnóstwo wrażeń i emocji. Od halucynacji do braku światła i kontuzji.
Opuszczając punkt Przełęcz Wilcza na 178 km, gdzie poza dobrym jedzonkiem, czyli banany, pomarańcze, arbuz i gaworzeniu z wolontariuszkami (nie pierwszy i ostatni raz na tym biegu), przy dopingu tychże sympatycznych dziewczyn i służby pierwszej pomocy ruszyłem zmierzyć się z drugą nocą. Jeszcze było widno, ale w gąszczu zarośli na szlaku z każdą minutą szybko pociemniało się. Gdzieś wcześniej zdałem sobie sprawę, że na przepaku w Kudowie na 120 km zostawiłem cięższą czołówkę, a wymieniłem na lżejszą już mocno wysłużoną , gdzie niekoniecznie są mocne baterie. Mając to na uwadze zwlekałem z odpaleniem światła. Korzystałem z dobrej pogody tzn. Księżyc służył mi swym blaskiem. To było dobre posunięcie, bo gdy odpaliłem czołówkę, moc świetlna szybko traciła swój zasięg. Miałem przez to nie lada kłopoty.
Po pierwsze tempo biegu spadło, zasięg światła uniemożliwiał szybsze poruszanie. Na tym etapie musiałem być bardzo czujny – zmęczenie, oczy już nie te same co poprzedniego dnia, kontrola mapy. Bardzo łatwo było zgubić szlak. Tak też stało się. Przez słabą widoczność zapuściłem się w jakieś chaszcze zamiast skręcić w prawo za szlakiem. Na szczęście szybko zajarzyłem, że nie tędy droga, odnalazłem szlak ale ciemność i to słabe światło spowolniło mnie mocno na zejściu z tej górki – pamiętam, że było tam mnóstwo ogromnych głazów, Kamoli i tam miałem największy problem z poruszaniem się.
Po drugie zaraz na zejściu przez te kamole – głazy i słabej lampie, dostaję ogromną siłą w goleń kłodą, na która przy zbiegu nadepnąłem podczas biegu. Oddała mocno , bardzo mocno ( przez tydzień byłą opuchlizna), także trzy tygodnie później ból odezwał się na Chudym Wawrzyńcu i znów tempo siadło- tylko hart ducha pozwolił mi ukończyć Chudego. Tutaj podobnie, ból też towarzyszył do samego końca biegu.
Lampa coraz słabsza, wcześniej nieco słyszałem jakieś głosy. Ale to jeszcze nic, głosy niosą się po lasach więc idzie to wytłumaczyć, ale np. halucynacje typu słoń, czy ludzik leśny przy szlaku to już inna bajka J. Widząc tego leśnego ludka, mówiłem sobie, że jeśli okaże się realny to zapytam się, czy ma dla mnie garnek złota :-).
Wstążki organizatora były wyposażone w odblaski. Gdyby ktoś widział jak podchodziłem do jednej z nich – myśląc, że to zwierze, bo tak ten odblask widziałem, że to świecące oczy. Na szczęście im bliżej podchodziłem to nie ruszało się J. Swoją drogą, że tego nie obszedłem, ale szlak szedł ewidentnie przez tego zwierza, a w głowie było tylko aby do mety.
Ze mną to chyba jeszcze nie było tak źle z tymi halucynacjami. Po biegu kolega Maria opowiadał jak widział Chińczyka na drzewie, co najlepsze podobno w grupie było ich kilka osób i wszyscy widzieli tego owego Chińczyka. Dobre. :-). W ogóle opowieści z biegu i tuż po nim co się działo można napisać osobny rozdział :-).
Miałem jeszcze jedno zdarzenie tej nocy realne – bardzo realne. Zanim zaczęły się halucynacje, biegnąc nagle poczułem drżącą Ziemie i słyszałem potężny tupot pędzącego bydła. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie. Tylko wyglądałem jak mi tu coś wyskoczy na szlak. Owe zwierzęta przemieszczały się. Zacząłem dochodzić co to jest. Głowiłem się i próbowałem rozwiązać zagadkę. Odnalazłem ogrodzenie, ale tupot ustał i nic nie widziałem. Gdy wróciłem do domu, pamiętając tą wyjątkową sytuację sprawdziłem w internecie co w tym rejonie może żyć. Okazało się, że dokładnie w tym rejonie, gdzie to było żyją Muflony. Jestem przekonany, że to one tak buszowały, ale jak było w rzeczywistości to już się nie dowiem.
Foto: Mario/Leszno
Podążając tak docieram do Bardo Śląskie na 188km, gdzie znajduje się kolejny ostatni przepak. Miałem oczywiście tam zostawiony głównie prowiant, ale odpuszczam, posilam się tym co zawsze na tym biegu, banan-pomarańcz- arbuz. Wyjątek był na 120km, gdzie czekały na mnie pyszne wegańskie kotleciki. Na drugim przepaku też je miałem, ale wylądowały w worku i zjadłem dopiero po biegu- krótkim śnie między rzędami w kinie usytuowanym tuż za metą :-).
Mając na uwadze tyły, zastanawiam się, czy zaraz ktoś mnie nie dogoni. Nagle pojawia się Marian, ale mówi, że on już nie bierze udziału w biegu i za mną jest Węgier, ale ma dużą stratę. Jest pod wrażeniem jak wyrwałem do przodu od ostatniego naszego spotkania.
Zaraz po opuszczeniu punktu na podejściu dopada mnie trzeci ostatni potężny kryzys. Kładę się na chwilę na ławce, które tam były rozmieszczone. Strome podejście, ciężko było oddychać, ziemia nagrzana. Doprowadzam się do porządku i napieram do przodu. Gdzieś później spotykam Piotrka organizatora i Kamila zabezpieczających trasę. Ktoś tam podobno bardzo figlował i oznaczenie znikało nawet już po godzinie.
Dopingują, mówią że tym tempem powinienem dojść prowadzącą dwójkę. Dobre słowo zawsze miło słyszeć. Dobrze, że robiło się już coraz widniej bo moje światło już ledwo zipało. Ja już lepiej się trzymałem niż moja czołówka :-).
Na Przełęczy Kłodzkiej 198 km mocno dopinguje mnie obecny fotograf, którego chyba już spotkałem wcześniej na jakimś punkcie. Nie był to Piotr , którego spotkałem kilka razy podczas tego biegu, gdy przemieszczał się za pięknymi zdjęciami.
Foto: od tego którego nie poznałem imienia.
Łapię w dłoń banana, arbuza i z buta przed siebie. Im widniej to czuję się coraz lepiej. Ostatnie kilometry sprinterskie – widać na filmiku na mecie jak ciężko oddycham- efekt szybkiego biegu na końcowych kilometrach.
Gdy usłyszałem spikera z oddali, gdy wbiegałem już asfaltową drogą do Lądka, wiedziałem, że dotarli do mety mimo to napierałem do końca tak szybko, jak dawałem rady.
Na mecie fotele dla pierwszej trójki, które były strzałem w dziesiątkę.
Wspaniałe chwile. To był bieg, który dostarczył mi mnóstwo emocji i chyba nie tylko mnie. Dziękuję wszystkim za wspaniałą przygodę, każdy stał się jej częścią. Kibice – krótko- warto dla Was biegać :-).
Pierwsza Trójka:
- Kiełbasiński Michał TEAM 360 Łódź 35h31:53
- Kłodnicki Tomasz MOK Mszana Dolna Dobra 35h33:26
- Pawlowski Lukas Raw Vegan Run Czestochowa 35h37:23