„Obiecuję wam tylko krew, trud, łzy i pot” – mówił Winston Churchill Brytyjczykom. Na poznańskim maratonie moja krew się szczęśliwie nie polała, ale nie brakowało ani trudu, ani potu, ani łez. Łzy pojawiły się na mecie. Łzy szczęścia.
Baloniki z napisem „3:30” znajduję może minutę przed strzałem z pistoletu startowego. Szybko wtapiam się w tłum innych biegaczy. Razem z nimi odliczam od dziesięciu do zera, razem z nimi wydaję z siebie ryk, kiedy strzał wreszcie pada.
Nagły atak biegacza
Chciałbym złamać ubiegłoroczną życiówkę (3:29), ale że sierpniowa kontuzja kolana zmusiła mnie do miesięcznej przerwy w treningu, dochodzę do wniosku, że zadowoli mnie każdy wynik poniżej 3:40. Jeszcze na Grunwaldzkiej dogania mnie Kista, kolega z Vege Runners.
– Biegnę maraton po raz pierwszy, czuję pokorę wobec dystansu, ale chciałbym złamać 3:10 – zdradza. – Pobiegniesz ze mną? – proponuje.
– Mogę spróbować – decyduję. – Jeśli na półmetku poczuję, że słabnę, po prostu zwolnię – zastrzegam.
To oczywiście wbrew świętej zasadzie, żeby drugą połówkę pobiec nieco szybciej niż pierwszą. Z drugiej strony zawsze łatwiej, kiedy zającuje ci ktoś lepszy. A wyniki Kisty z poprzednich zawodów wskazują na to, że to prawdziwy młody talent.
Z zającem jednak czy nie, mógłbym w ogóle nie dobiec do mety. Jesteśmy jeszcze wciąż stosunkowo niedaleko od linii startu (co oznacza, że tłum jest jeszcze gęsty), kiedy ktoś z tyłu niechcący podcina mi nogi. Przy dużych prędkościach taka przygoda może skończyć się kiepsko. Kilka metrów biegnę, rozpaczliwie łapiąc równowagę. Szczęśliwie w końcu ją odzyskuję. Jestem jeszcze w szoku, kiedy winowajca zrównuje się ze mną i ściska mi rękę, jednocześnie sumitując się gęsto.
– Nie wybaczyłbym sobie, gdybyś się wywrócił – zapewnia.
Wobec takiego dictum ja czuję się w obowiązku wybaczyć mu jego nieuwagę. Od tej chwili jednak uważam już nie tylko na wyprzedzanych, ale i na wyprzedzających. Kiedy mijamy górczyńską nekropolię dla rozluźnienia pozwalam sobie na odrobinę czarnego humoru:
– Gdyby coś poszło nie tak, to tu jest cmentarz – mówię do Kisty.
Przez moment mierzy mnie kamiennym spojrzeniem:
– Nie będę się tu cofał – orzeka wreszcie.
O sprawach ostatecznych przypomina nam jeszcze zespół muzyków, odzianych w mnisie habity. Chłopaki grają jednak bardzo żywego heavy rocka, dzięki czemu nogi poruszają się właściwie same. Kawałek dalej podziwiamy jeszcze folkową wokalistkę, znakomicie wyśpiewującą celtyckie pieśni. Trzeba przyznać, że oprawa muzyczna maratonu przygotowana została na medal. Zabrakło chyba tylko „Maratończyka” TSA.
Świat jest malutki
Na dziesiątym kilometrze mamy niezły czas – 45 minut, a na piętnastym kilometrze stwierdzam, że właśnie zrobiłem na tym dystansie życiówkę, pokonując go w godzinę i osiem minut. Na jak długo jednak wystarczy nam sił, żeby utrzymać tempo? Półmetek osiągamy w godzinę i 36 minut – znów życiówka i siły jak na razie mnie nie opuszczają. Na punkcie żywieniowym spotykam Marka, znajomego fotoreportera. Przez moment pozuję mu, szybko łykając izotonik. Niedługo potem dogania nas Elvis Presley. Wiedzieliśmy, że cały czas za nami biegnie, bo kibice, wyjątkowo w tym roku w Poznaniu liczni, co jakiś czas skandowali na jego cześć.
– Elvis nie żyje! – rzucam żartobliwie w kierunku przebierańca.
– Żyje i nawet biegnie! – odwraca się w naszą stronę. – Chcecie, chłopaki, złamać 3:15, to biegnijcie ze mną – zachęca. – Już zającuję jednemu koledze, biegniemy jako fundacja „Barka” – informuje i w tym samym momencie pozuje do zdjęcia, bo ktoś właśnie wymierza w nas obiektyw aparatu fotograficznego.
– Byłoby super, ale będę się cieszył, jak złamię 3:29 – przyznaję w odpowiedzi. – A w barwach „Barki” biegnie też jedna Vege Runnerka – przypominam sobie.
– Dagmara – kiwa głową Elvis. – Utalentowana biegaczka. To właśnie z jej chłopakiem lecę – wyjawia.
Cóż, biegowy światek jest może i coraz większy, ale wciąż jednak mały.
Tymczasem skręcamy w las, w ulicę Dymka, a potem w Browarną. Elvis zdążył już lekkim krokiem wysforować się do przodu. Na 27. kilometrze czuję się już nieco zmęczony. Jak na mnie tempo jest jednak ostre.
– I pomyśleć, że najszybszy Kenijczyk zbliża się właśnie do mety – wzdycham z żalem.
Być jak Scott Jurek
Dwadzieścia kilka minut później moja dziewczyna Karolina na tymże 27. kilometrze zejdzie z trasy.
– Wzięłam przykład ze Scotta Jurka – wyjaśni mi potem na mecie. – Skoro wiedziałam już, że nie przebiegnę maratonu w założonym czasie czterech godzin, to zamiast się bezproduktywnie męczyć, wolałam zachować siły na następne zawody. Biec tylko po to, żeby przebiec, mogłam na swoim pierwszym maratonie, teraz mi to już nie wystarcza.
Na 28. kilometrze zostaję kilka kroków za Kistą.
– Biegnij w swoim tempie – mówię doń, kiedy odwraca się i patrzy pytająco.
Ściskamy więc sobie dłonie na pożegnanie. Samotnie przemierzam ciągnącą się w nieskończoność ulicę Warszawską. Wyprzedzam pierwszych zawodników, którzy przechodzą z truchtu w bolesny marsz. Dobiegamy do 30. kilometra.
– Teraz tak naprawdę zaczyna się maraton – komentuje kąśliwie jeden z biegaczy, spozierając na „spacerowiczów”.
Skręcamy w ulicę Nowe Zawady. Kibiców tu mnóstwo.
– Brawo Vege Runners, jest moc! – wydziera się jeden z nich.
Jestem mu wdzięczny za doping, ale nie mam już sił odpowiedzieć mu niczym więcej niż tylko uśmiechem. A co dopiero będzie na słynnej górce na 35. kilometrze?
Głupie pytanie. Bo co niby ma być? Ból. Zwalniam do truchtu, ale i tak jestem z siebie dumny, że nie przechodzę z marsz.
– Jeszcze tylko 300 metrów i z górki! – pociesza mnie jakiś kibic.
– Brawo Krzychu! – to na wysokości osiedla Zwycięstwa dopinguje mnie moja koleżanka Paulina.
Pozostał tylko ból
Na 38. kilometrze skręcamy w ulicę Mieszka I. Pamiętam, że rok temu opadłem tu z sił i musiałem bardzo mocno zwolnić. Teraz jakoś pomimo bólu udaje mi się utrzymywać tempo. Zwalniam dopiero na biegnącej pod górę ulicy Pułaskiego.
„Jeszcze tylko dwa kilometry” – próbuję się pocieszać, ale ten ostatni odcinek trasy zdaje się nie mieć końca. Na ulicy Mickiewicza nadal jest pod górkę, a do tego dochodzi nierówny bruk. Wiem, że już blisko, ale trudno mi tu przyspieszyć. Dopiero, kiedy wbiegam na teren targów i widzę łuk mety, przechodzę w sprint, na mojej twarzy pojawia się uśmiech, a w oczach lśnią łzy szczęścia. Dla tej właśnie chwili biegam maratony! Życiówka 3:24:43, choć wymęczona, też cieszy.
Półtorej godziny później stoję na przystanku autobusowym na skrzyżowaniu Alei Solidarności i ulicy Mieszka I. Obserwuję stąd ostatnie grupki biegaczy, a właściwie w większości już spacerowiczów. I znów razem z nimi współodczuwam ból 38. kilometra.
Krzysztof „Berger” Ulanowski
Poniżej relacja Słonika z tego samego maratonu.