Zacznę od tego, że do końca nie wiedziałem o czym pisać w tej relacji. Udział w tym biegu miał być dla mnie przysłowiową wisienką na torcie tegorocznych startów. Niestety, w dużej mierze z przyczyn ode mnie niezależnych, nie do końca tak się stało. Biegnąc dwa tygodnie wcześniej maraton we Wrocławiu nabawiłem się kontuzji, która dokładnie na sześć dni przed startem w Beskid Ultra Trail (dalej będę posługiwał się skrótem BUT) skutkowała lekko spuchniętym i dosyć mocno obolałym lewym kolanem. Na szczęście zimne okłady i żel przeciwzapalny podziałały na tyle skutecznie, że w dniu startu w okolicach kolana czułem tylko lekki dyskomfort.
Sam bieg został przez organizatora podzielony na cztery trasy, przy czym start do dwóch dłuższych (220 i 150 km) przewidziany był na wczesny poranek, natomiast dwie krótsze trasy (85 i 55 km) miały swój początek o północy. Zapisując się na BUT wiosną byłem zdecydowany biec 85 km, okoliczności sprawiły jednak, że zacząłem zastanawiać się czy aby nie lepiej przyoszczędzić kolano i zdecydować się na krótszy dystans. Wizja tym bardziej kusząca, że na ostateczny dystans każdy z biegaczy decydował się po przebiegnięciu wspólnie około 40 km. Zjawiam się na starcie tuż przed północą, mam ten komfort, że od domu do miejsca rozpoczęcia biegu dzieli mnie 20 minut samochodem. Jest ciemno i zimno, zastanawiam się jaki zestaw odzieży wybrać na bieg, tym bardziej, że prognozy zapowiadają ciepły dzień.
Przed rozpoczęciem zawodów czuję umiarkowany optymizm, chociaż wizja kilkugodzinnego biegu w totalnej ciemnicy działa na psychikę. Wymieniam kilka zdań z Wilkiem, którego krótką relację z jego zmagań umieściłem na końcu tego tekstu, i wreszcie punkt 24 ruszamy. Zaczynam bardzo spokojnie, wspomniany Wilk ostro rusza do przodu i jest to ostatni moment kiedy widzę go na trasie. Początek lekko pod górkę, aż do Szyndzielni, potem trochę płaskiego, gdzie niespodziewanie zza pleców słyszę znajomy głos Grisha. Okazało się, że Grzegorz zastąpił kolegę i niespodziewanie mam okazję zamienić z nim parę zdań. Jego tempo również wydaje mi się zbyt szybki także odpuszczam sobie bieg w miłym towarzystwie i spokojnie pocinam do Klimczoka. Tutaj czeka nas pierwsze konkretne podejście, potem lekko z górki na Błatnią i ostry, kilkukilometrowy zbieg do Brennej. Do tego momentu wszystko idzie dobrze, nawet szybkie tempo z górki i otaczające ciemności nie nadwyrężają mojego entuzjazmu. Niestety w Brennej, podobnie jak wielu innych uczestników biegu, 'gubię’ trasę. Wbiegam na szlak przeznaczony dla zawodników, którzy przed południem biegli 150 km. Na szczęście w miarę szybko orientuję się, że coś nie gra (wielu nie miało tyle szczęścia), zawracam z powrotem do Brennej i po jakiś 20 minutach biegnę właściwą trasą. Niestety siada mi morale, ciemność, niepotrzebnie zrobione kilometry zaczynają działać na mnie mocno dołująco. Niby biegnę, idę, znowu biegnę ale gdzieś uciekła wola walki, a to przecież dopiero 4 godzina biegu. Na Równicy, w Ustroniu Polanie, Chacie na Orłowej biję się z myślami czy biec 55 czy 85 kilometrów. Przed Salmopolem spotykam obcokrajowca (niestety nie udało mi się ustalić jakiej narodowości), gadamy trochę po angielsku, jego entuzjazm kompletnie mi się nie udziela. Kolejny zawodnik, który zostawia mnie w tyle.
Wreszcie 10 minut przed siódmą docieram na Salmopol, punkt wyboru trasy. Na szczęście robi się jasno, poranek działa pobudzająco. Chwilę stoję na punkcie, patrzę na nadbiegających zawodników i o dziwo zdecydowana większość wybiera wariant trasy o długości 55 km. Do akcji włącza się ego, 'nie bądź mięczakiem, miało być 85 km, a teraz jakieś wątpliwości!?’. No dobra, niech będzie, skręcam samotnie na czerwony szlak prowadzący na Magurkę Wiślańską. Kości zostały rzucone, pocierpisz trochę więcej bracie. Patrząc na swój czas na półmetku mam nadzieję dotrzeć spokojnie na metę w okolicy 16-17. Dopiero za ponad 12 godzin przekonam się jak bardzo myliłem się z tą prognozą:).
Początek dosyć ostro pod górę. Idę spokojnie i po drodze spotykam Justynę, której miłe towarzystwo będzie mi dane prawie do mety. Ponieważ koleżanka, też przekonana jest o sporym zapasie czasowym większość trasy pokonujemy szybkim, ale spokojnym marszem. Zdradzam Justynie swoją wegańską tożsamość i okazuje się, że dziewczyna od dawna marzyła żeby porozmawiać z kimś o takim profilu życiowym. Sama czuje ciągotki w tym kierunku dlatego chętnie pochłania informacje na wszelkie tematy wege. Mnie w to graj, ego dostało inną pożywkę, nie musze już szarpać do przodu, wystarczą opowieści, jak to dobrze jest być wege:).
Koniec końców uczestniczymy jednak w zawodach i siłą rzeczy docieramy do kolejnego punktu w Ostrym. Tam pierwszy raz spotykamy Mariusza, który już wkrótce dołączy do naszej dwójki. Zaczyna się najbardziej nużący odcinek trasy, długie, w większości asfaltowe podejście na Skrzyczne. Tutaj niestety znowu nadkładamy drogi, oznaczenie trasy jest kiepskie, żeby nie powiedzieć beznadziejne. Tuż przed szczytem ostatecznie przyłącza się do nas Mariusz, który podobnie jak Justyna będzie mi towarzyszył prawie do mety. Zbieg ze Skrzycznego okazuje się już bardzo wymagający dla moich kolan. Żeby było śmieszniej bolą oba, nie tylko to kontuzjowane. Zjawiamy się w Szczyrku ponad godzinę przed limitem, ale wyraźnie widać, że tempo z pierwszych 40 kilometrów siadło zupełnie. Tutaj po raz pierwszy przekonuję się, że założona przez organizatorów długość trasy ma się nijak do rzeczywistości. Mariusz, który na swoje szczęście, ani razu nie zgubił trasy, odczytuje z GPS na punkcie w Szczyrku pokonany dystans, który wynosi 74 km. Miało być 66, miało być na następnym etapie 8 (do Bystrej) a było około 12… We wspomnianej Bystrej dociera do mnie, że pierwszy raz w swojej zawodniczej karierze pokonam na jednych zawodach ponad 100 km! Kompletnie przestaje mi zależeć na wyniku. Wiem, że zmieszczę się w limicie, wiem, że jestem pod koniec stawki tych, którzy ukończą ten dystans, wiem wreszcie, że ostatnie kilkanaście kilometrów muszę pokonać marszem, ponieważ kolana zaczynają dokuczać niemiłosiernie. Jeszcze bardzo ciężkie podejście na Szyndzielnie, gdzie 17 godzin wcześniej świat wydawał się bardziej przyjazny.
Przed samym szczytem szamam ostatnią czekoladę, co z tego, że dostaję powera skoro fajny, łagodny zbieg do mety dla moich kolan wydaje się Golgotą. Jak już wcześniej pisałem z Justyną i Mariuszem dotarłem prawie do mety. Prawie bo ostatni odcinek pokonałem marszem, oni biegli i dołozyli mi na 5 km 30 minut. Taka sytuacja miała jednak swój wielki plus, na zejściu spotykam kolegę, który kończy dystans 150 km. Też nie miał ochoty się szarpać, dzięki czemu dowiaduję sie sporo na temat tego co może mnie czekać za rok. Tak, tak, jeżeli druga edycja imprezy dojdzie do skutku zdecydowanie piszę się na dłuższy dystans.
Dlaczego? BUT85, który w rzeczywistości miał dla mnie ponad 100 km ukończyłem w czasie 19 godzin i 20 minut, więc limit 42 godzin dla dystansu 150 km wydaje się niemalże wiecznością. Żeby była jasność z całego dystansu około 2/3 przeszedłem, włącznie z końcowymi odcinkami zbiegów, gdzie wręcz prosiło się o odrobinę przyspieszenia. Ukończyłem naprawdę ciężki bieg, mimo, że zabrałem za mało jedzenie (to na punktach kompletnie nie nadawało się do weganina), nie udało mi się wykonać rekonesansu trasy, byłem nienajlepiej przygotowany, no i wspomniana kontuzja też nie pomagała. Jednak, chociaż zająłem przedostatnie miejsce wśród tych, którzy zmieścili się w limicie, jeszcze nigdy, po żadnym biegu nie czułem takiej satysfakcji. Cztery lata temu gdy pierwszy raz zakładałem buty biegowe nawet przez myśl mi nie przeszło bieganie maratonów, a tu proszę setka złamana. Żeby nie być gołosłownym zdjęcie z mety. Widzicie jakąś różnice od tego ze startu, poza kijkami w dłoniach:)
Ten sam gość, może lżejszy o parę kilo, ale nawet nie musiał sie przebierać:). Biegi ultra, również wtedy jak nogi niespecjalnie podają, to balsam dla mojej biegowej duszy. Atmosfera, widoki, zmienność trasy – czysta poezja. Nawet przy tak kiepskiej organizacji, jaka niestety przytrafiła się na imprezie Beskid Ultra Trial, człowiek wybacza wiele. Już dzień później zastanawiałem się jak musi być ciekawie na 150, za dwa lata może 220…
Poniżej relacja Wilka, który biegł pierwszy raz ultra i mimo nie mniejszych perypetii odczucia miał podobne. Widać, że przyszłość startów w zawodach ultra wśród Vege Runnersów zapisze się jeszcze na wielu kartach historii naszego klubu:).
AdamS
Beskidy Ultra Trail były dla mnie trzecim startem jako Vege Runners. A zarazem pierwszym w ultramaratonie. I pierwszym w biegu górskim. I choć pierwsze kilka kilometrów mnie lekko nudziło, to gdy tylko trasa zaczęła być różnorodna – z miejsca mnie to zafascynowało. Wciągnęło, zmieszało i uzależniło.
Zbieg po stromej ścieżce w świetle czołówek, gdy nie wiadomo czy bardziej koncentrować się na ścieżce przed sobą czy pod sobą, gdy koordynuje się jednocześnie wzrok i jakiś wewnętrzny żyroskop pozwalający trzymać równowagę – rzecz szalona do tego stopnia, że aż się musiałem łapać na tym, żeby pilnować gdzie właściwie biegnę. I jasno muszę powiedzieć: jednym z wielu wniosków po tym biegu jest to, że większość jego uczestników to wariaci. W pozytywnym znaczeniu tego słowa 😉
Zabawną rzeczą było przy tym odkrywanie jak wiele rzeczy z innych sportów ma przełożenie na biegi górskie. I ćwiczone kiedyś przez krótki czas chodziarstwo. I szermierka. I zwracanie uwagi czy kładzie się stopę na palce. I to, że często człowiekowi nie chce się czekać na windę. Wszystko-wszystko-wszystko.
Sam bieg… Największym jego plusem była trasa dostarczająca wspaniałych widoków i pozwalająca sprawdzić samego siebie. Minusy? Oznaczenia trasy, które czasami były mylące, a czasami nie było ich wcale. W wyniku tej pierwszej opcji udało mi się zejść z trasy BUT55 i pobiec spory kawałek trasą BUT150 (yeah! wyobraźcie sobie zaskoczenie gdy się o tym dowiedziałem konsultując telefonicznie z organizatorami, że coś tu się nie zgadza). Dobrze, że w ogóle się zorientowałem, ale sporo czasu na tym straciłem. Zresztą udało mi się potem znów zgubić trasę, tym razem w okolicach Klimczoka. Niby początkowo byłem na to zirytowany, ale w gruncie rzeczy już na mecie sam się zacząłem z tego śmiać gdy okazało się, że Garmin wskazał przebycie 72 km. No co jak co, ale skoro do końca byłem w stanie biegnąć, to sam sobie pokazałem, że mogę więcej niż początkowo sądziłem.
Organizacyjnie impreza pozostawia wiele do życzenia (oznaczenia trasy, brak depozytu i parę innych niespodzianek), ale mam szczerą nadzieję, że druga edycja wypali i będzie lepiej zorganizowana (również pod względem punktów odżywczych, ale to jakby osobna historia). Ja wiem tyle, że pozostaje mi tylko żałować, że nie pokosztowałem ultrabiegów już wcześniej. Bo atmosfera jest niepowtarzalna!
Wilk