Start w Katowicach był moim jubileuszowym 50 występem w zawodach biegowych. Początkowo ta okrągła okazja miała przypaść na udział w Kaliskiej Setce. Na szczęście nie było chętnych do tego wyjazdu, i mimo uzasadnionych obaw, udało mi się zwieńczyć 'dzieło’ w mieście, w którym się urodziłem. W mieście, w którym pobiegłem swój pierwszy maraton. Wreszcie w mieście, z którym, chociaż formalnie nigdy w nim nie mieszkałem, wiążą mnie bardzo silne więzi, do którego zawsze wracam z ogromną nostalgią. W Moim Mieście…Start w biegu 24-godzinnym przypomina rosyjską ruletkę. Nawet jeśli jesteś w pełni sił, jeśli jest forma i noga podaje w żaden sposób nie można przewidzieć, co zdarzy się na tak długim dystansie. Wiedzą o tym wszyscy ultra, przed biegiem wiedzieliśmy obaj z vilkiem również, ale rozwój wypadków przerósł chyba nasze największe obawy. Szczególnie vilk, bardzo namacalnie przekonał się, że z bieganiem ultra nie ma żartów.
Na starcie zjawiam się przed godziną dziewiątą, odbieram numer, czipa, zjadam ostatni lekki posiłek. Dolina Trzech Stawów to urokliwe miejsce, prawie w centrum Katowic. Cel wielu weekendowych wycieczek, na pewno mniej znany niż Śląski Park Kultury i Wypoczynku, niemniej jednak często odwiedzany przez mieszkańcow Katowic. Sobotni chłodny poranek, spowita mgłą okolica, lekki wiaterek, przebijające się przez delikatne chmurki słońce. Mimo zimna wszystko wskazuje na to, że stoimy na początku dnia wpisującego się w standardy 'polskiej złotej jesieni’. W takich okolicznościach, w sile 88 osób, punktulanie o godzinie dziesiątej startujemy do wielkiego wyzwania i przygody.
Biegamy pętle po 2448 metrów, w zasadzie jest to jedna długa prosta z pełnym nawrotem, gdzie po drodze przebiega się przez namiot serwisowy. W namiocie znajdują się krzesełka z numerami zawodników, miejsca na osobiste rzeczy oraz duże stoły z prowiantem dla wszystkich. Dodatkowo tuż obok stoją namioty z materacami, gdzie ewentulanie można odbyć krótką drzemkę oraz namiot z punktem masażu czynny od 5 godziny biegu. Pętle wyposażone są w dwa punkty pomiarowe, na początku-końcu i w okolicach środka dystansu, tuż przed nawrotem. Warunkiem zaliczenia okrążenia jest 'sczytanie’ czipa na obu punktach, co biorąc pod wagę ich rozmieszczenie praktycznie całkowicie wyklucza możliwość jakichkolwiek oszustw. Trasa jest lekko pofałdowana, ale różnice poziomów są na tyle niewielkie, że w zasadzie tylko delikatnie w nogach czuje się czy w danym momencie mamy nieco pod górkę, czy odrobinę w dół.
Przez pierwszą godzinę biegu towarzyszy mi vilk, tempo mamy spokojne około 6 minut na kilometr. Co kilka kółek posilam się w zależności od potrzeb i ochoty wodą, herbatą miętową, bananami, gorzką czekoladą i rodzynkami. Niestety gdzieś w okolicach drugiej godziny biegu zaczyna się odzywać dolegliwość, która zupełnie niespodziewanie pojawiła się dzień po przebiegniętym tydzień wcześniej Maratonie Poznańskim. Odczuwam spory dyskomfort w okolicy lewego golenia, tuż nad kostką pojawia się twarde, początkowo lekko piekące miejsce. Postanawiam zwolnić, mając nadzieję, że uda się temat rozbiegać. Vilk utrzymując tempo z początku zawodów powoli oddala się, by po kilkudziesięciu minutach zdublować mnie po raz pierwszy, jak się miało wkrótce okazać nie ostatni. Dzwonię do rodziny, wolne tempo pozwala bez problemów prowadzić konwersacje przez zestaw słuchawkowy, próbuję odsunąć myśli od narastającego bólu. Przez moment mam nawet wrażenie, że dolegliwość puszcza, niestety to tylko krótki przebłysk. Za chwilę ból wraca z jeszcze większą zaciekłością, zaczynam mocno 'kaleczyć’ technikę biegu.
Chociaż po 6 godzinach zawodów nabiegany kilometraż wskazuje na końcowy wynik powyżej 200 kilometrów (przebiegłem nieco ponad 50 km), wiem, że to raczej efekt pierwszych trzech godzin, kiedy udało mi się zrobić prawie 30. W tej chwili coraz bardziej zbliżam się do tempa 7 minut na kilometr, a goleń z każdym krokiem przypomina mi kto tu tak naprawdę rozdaje karty. Szukam jakiejś kojącej stacji radiowej, nie wiedzieć czemu ciągle włącza mi sie RMF Maxx. W normalnych okolicznościach nawet przez moment bym tego nie słuchał, paradoksalnie kakafonia techno-elektro muzy zajmuje na tyle umysł, że przez krótkie chwile odsuwa myśli od bolącej nogi. Widać stara zasada: 'jeżeli chcesz zapomnieć o bólu w jednym miejscu, zadaj sobie większy w innym’, działa :).
Dublujący mnie kolejny raz vilk przekazuje mi następną przykrą wiadomość. Zaczyna mu się sypać kolano, twierdzi, że odnowiła się stara kontuzja i co najgorsze ma spore wątpliwości dotyczące dalszej kontynuacji biegu. Się porobiło, a to przecież tak naprawdę jeszcze ciągle początek zawodów. Odwiedza mnie znajoma z córkami, przywozi termos z yerba mate i trochę batonów musli. Energetyczna herbatka okazuje się miłym urozmaiceniem płynowego menu. Ruszam na kolejne kółko widząc pełne energii dziewczynki hasające wzdłuż trasy. Widać, że nic je nie boli czego niestety nie mogę powiedzieć o sobie. Po 7 godzinie biegu (zegarowa godzina siedemnasta) zjawia się mój 'serwis’ z ciepłym posiłkiem. Rodzice przywożą mi makaron z sosem pomidorowym, który mimo usilnych chęci ciężko przechodzi mi przez gardło. Percepcja zmysłu łaknienia gdzieś się zapodziała i za żadne skarby nie chce wrócić.
Żeby była jasność organizator zapewnia również ciepłe posiłki, ale jak wiadomo ciężkie jest gastronomiczne życie weganina i kompletnie nie uśmiechało mi się jedzenie suchego makaronu z opcji rosołowej. Powiem więcej przez moje fanaberie żywieniowe straciłem jeszcze dwa wypasione dania okraszone mięsiwem. Chociaż muszą przyznać, że wolontariusze, gdybym ich poprosił, pewnie by pokombinowali, jak pozbyć się mięcha z typowo mięsnych dań :).
Wrócmy jednak do dania głównego czyli moich nieustających zmagań z narastającym bólem. Już podczas wizyty rodziców zajrzałem pod skarpetę i niestety widok również nie nastrajał optymistycznie. Powoli zaczynała się pojawiać opuchlizna, a tu jeszcze 16 godzin zawodów przede mną. Wtarłem jakąś maść, vilk użyczył mi zmrażacza w sprayu, ale już po kilometrze biegu przekonałem się, że zastosowane środki niewiele, żeby nie powiedzieć nic, nie dały. Po 9 godzinach od startu vilk podejmuje ostateczną decyzję o wycofaniu. Zrobił ponad 76 kilometrów i uznał, że lepiej przyoszczędzić kolano, żeby w miarę szybko wrócić do normalnego biegania. Paradoksalnie gdyby posypały mi się kolana pewnie zrobił bym podobnie. Jednak świadomość, że przyczyna moich kłopotów jest typowo mięśniowa, nie pozwala łatwo zrezygnować z dalszych zmagań. Tuż przed zejściem vilka, w promieniach zachodzącego słońca moje tempo spada do poziomu 8 minut na kilometr, długimi momentami przechodzę do marszu.
W tej sytuacji przypomniały mi się słowa piosenki Tiltu, który śpiewał kiedyś: „Nie chcę Was straszyć, ale zobaczycie sami, że najciekawsze dopiero przed nami”. W kontekście tego co miało się zdarzyć za parę godzin były to prorocze słowa…
Zapada zmrok, przenikliwy chłodek wypełnia powietrza, a ja zaczynam się ubierać na cebulkę. Najgorszy jest początek każdej petli, gdzie zaraz po wyjściu z namiotu serwisowego jest dosłownie 10 metrów dosyć solidnie z górki. Nie dość, że prawie praktycznie cały czas maszeruję, to w tym miejscu ból zmusza mnie do schodzenia najpierw bokiem, by gdzieś w okolicach zegarowej dwudziestej pierwszej narzucić mi nieznaną dotychczas technikę chodzenia tyłem. Na szczęście jest już ciemno i na trasie nie ma już pełnej obsady, stąd moje wyczyny są udziałem tylko nielicznych, nieco zdziwionych obesrwatorów. Po 12 godzinach zawodów, dokładnie w połowie zmagań postanawiam wykonać ostatnie telefony do rodziny. Wiem, że brzmi to jak ostatnie życzenie skazańca, ale naprawdę nie było mi do śmiechu. Żeby za bardzo nie martwić najpierw żony, później mamy, mówię, że co prawda boli, ale damy radę. Do 100 kilometrów (limit uznający udział w zawodach) brakuje mi tylko 15 dlatego niech się nie martwią spokojnie dopełznę brakujący dystans a potem już skupię się na relaksie. Mówiąc te słowa z jednej strony mam świadomość, że być może nie będzie innego wyjścia, z drugiej nie wyobrażam sobie, żebym mógł tak łatwo się poddać. Zaczynają dopadać mnie dreszcze, zakładam wszystko, co nadaje się do ubrania i wychodzę na wspomniane ostatnie 15 kilometrów.
O moim obecnym tempie najlepiej świadczy fakt, że te wymagane 15 kilosów pokonuję w prawie 3 godziny. Wolno, wolniej, bardzo wolno. Pętle dłużą się w nieskończoność, walczę ze sobą niemalże w absolutnej ciszy. Przez moment towarzyszy mi 'polski rolnik’ Rysiek Kałaczyński. Gość, który latem w tydzień okrążył całą Polskę (850 km), biegając dziennie prawie 120 kilometrów. Fajnie posłuchać opowiadań szaleńca, który olbrzymią determinacją osiąga postawione sobie cele, nie tylko biegowe. Ten facet wie czego chce i robi wszystko żeby to zdobyć, chociaż, o zgrozo, 10 razy próbował ukończyć Spartatlon i za każdym razem poległ. Po przemaszerowanym wspólnie kółku Rysiek daje w długą, pozostawiając mnie z delikatną nutą optymizmu.
Po zrobieniu 100 km postanawiam usiąść chwilę w namiocie serwisowym i zastanowić się co dalej. Dochodzę do wniosku, że pozostaje mi taktyka małych kroczków (nie chodziło mi tylko o sposób przemieszczania). Spróbuje zrobić natępne 10 kilometrów i podjąć kolejną decyzję. Niby miał być relaks, ale tak jak przypuszczałem opary ambicji nie pozwalają mi się poddać. Wstaję z krzesła i…. Ja pierniczę, jakby towarzyszący każdemu kroku ogień w goleniu nie wystarczał, pojawia się przeszywający ból w lewej pachwinie! Najprawdopodobniej godziny 'koślawego’ przemieszczania, z próbą oszczędzania kontuzjowanego miejsca doprowadziły do nadwyrężenia i w konsekwencji kolejnej kontuzji. Masakra, bolące miejsca stają się przyczyna nieznanych mi dotąd katuszy. Nigdy w życiu nie miałem nic złamanego, nie miałem żadnej operacji, dotychczasowe kontuzje bolały i owszem, ale to co przechodzę w tej chwili staje sie kwintesencją cierpienia, które dotychczas mnie omijało. Przez pierwsze kółko łzy same cisną się do oczu, boli tak, że mam ogromną ochotę położyć się na asfalcie i olać wszystko. Puszczam na maksa Dezertera, muza mojej młodości, która normalnie podnosi mnie na wysokie obroty pomaga tylko odrobinę. Niestety, przez kolejne trzy godziny robię zaledwie trzy kółka, a nieustający ból odbiera mi resztki determinacji.
Siadam załamany w namiocie serwisowym, przykrwam się śpiworem i spoglądam mglistym wzrokiem na przesuwające sie przed moimi oczami, niczym nocne zmory, sylwetki pojedyńczych zawodników. Co zrobić, co zrobić? Kołacze w mojej głowie niczym dzwon w kaplicy cmentarnej. Gdyby nie ta pachwina, ciężko bo cięzko, ale jakoś dałbym radę, próbuję się sobie tłumaczyć. Zaraz, zaraz pachwina, bieg Rzeźnika, gość, który prosi mnie o pomoc przed Caryńską. Nagle niczym przysłowiowy film przed oczami przewijają mi się zdarzenia z przed pół roku. Nigdy, podczas mojej całej kariery zawodniczej, zresztą w życiu prywatnym również, nie korzystałem ze wsparcia farmakologicznego w sytuacjach bólowych. Jednak od kiedy startuję w ultra, profilaktycznie, zawsze w plecaku mam jakieś tabletki przeciwbólowe. Taki zapas na wspomnianym Rzeźniku zaowocowało podaniem pomocnej dłoni innemu zawodnikowi, który, przez bolącą pachwinę prawie wypadł z zawodów, by po zażyciu pigułek wyprzedzić mnie niczym błyskawica. Co istotne twierdził przy tym, że ból przeszedł do historii. Gość łyknał wtedy dwie tabletki, dochodzę do wniosku, że nie ma co sobie żałować. Całe życie nie biorę tego szajsu, to w tych szczególnych okolicznościach mogę sobie pozwolić na odrobinę szaleństwa. Szamam batona, łykam yerba mate i wsuwam te same dwie piguły, których zapas noszę zapobiegawczo w plecaku od kiedy startuję w ultra. Mija 19 godzina biegu, siedzę opatulony śpiworem czekając na rozwój wypadków. Ponieważ wiem, że gorzej już być nie może ogarnie mnie nastrój nostalgicznego wyczekiwania. Uda się czy nie uda, pacjent przeżyje czy wyląduje w piachu, ach ten umysł :).
Po kwadransie postanawiam wstać. Powoli, pełen obaw wychodzę na kolejną petlę. Zaczynam od standardowego zejścia tyłem, by już we właściwym kierunku przejść do spokojnego marszu. Szok! Jescze czuję migoczący gdzieś w oddali ból, ale mam nieodparte wrażenie, że z każdym krokiem jest lepiej. Zaczynam rozumieć, co czuł ten koleś z Rzeźnika, nogi zaczynają znowu funkcjonować! Gdyby nie świadomość, że do końca zawodów zostały jeszcze ponad 4 godziny pewnie od razu przeszedłbym do biegu. Tak, woląc sobie zostawić coś na koniec, rozpoczynam 3 godziny z konkretnym marszem. Na tyle konkretnym, że kiedy pojawia się brzask poranka, moje marszowe tempo wynosi około 8 minut na kilometr, co owocuje wyprzedzaniem wolniej biegnących zawodników.
W momencie największego kryzysu moja pozycja w zawodach oscylowało koło 70 miejsca. Miałem wrażenie, że za mną są tylko zawodnicy, którzy wycofali się z biegu lub ci, których dopadły podobne moim kłopoty. Mimo, że z rana nie śledzę wyników, starając sie cały czas maszerować swoim tempem, czuję, że zaczynam przesuwać się do przodu. Po 22 godzinach biegu sporo zawodników wygląda naprawdę kiepsko. Snują się niczym zombi po trasie z utęsknieniem czekając końca zawodów. W moim przypadku jest jednak inaczej. Godziny cierpienia zakończone praktycznie całkowitym uwolnieniem z okowów bólu, owocują nieoczekiwanym entuzjazmem i energią. Wprost nie mogę doczekać się ostatniej godziny, którą mam zamiar pokonać biegnąc. I pomyśleć, że 12 godzin temu myslałem tylko o dobrnięciu do dystansu 100 kilometrów. W tej chwili coraz mocniej na horyzoncie rysuje się szansa złamania 140…
Wreszcie ostatnia godzina, przechodzę do biegu. Idzie jak po maśle, nic nie boli, zmęczenie umiarkowane. Jeżeli zawodowi sportowcy tak czują się po dopingu absolutnie nie dziwię się im, że biorą :). Na starcie w życiu bym nie pomyślał, że ostatnią godzinę zawodów będę pokonywał w tempie zbliżonym do pierwszej. Zjawiają się moi kibice, zakładam koszulkę, którą przygotowałem specjalnie na tą okazję.
Przynajmniej w ten sposób chcę podziękować rodzicom za tak zwany trud wychowawczy :). Całe dzieciństwo i młodość wpajali mi, że nie wolno się poddawać, że życie to nie bajka, że cały czas trzeba walczyć, upadać i wstawać. Może w tym momencie zabrzmi to nieco trywialnie, ale mając już za sobą prawie cały bieg, gdzieś tam w głębi duszy, czułem ogromną satysfakcję, że zawody miały dla mnie tak okrutny charakter. Koniec wieńczy dzieło i właśnie dedykowanie tych zawodów rodzicom, w kontekście wszystkich perypetii, które mnie spotkały, było idealną klamrą zamykającą mój 50 start w oficjalnej imprezie biegowej.
Nabiegałem 142 744 metry (ponad 58 okrążeń), zająłem 40 miejsce na 88 startujących (sklasyfikowano 80, którzy przebiegli powyżej 100 km). Mimo, że po powrocie do domu okazało się, że moja lewa noga od połowy golenia, poprzez kostkę aż do stopy spuchła solidnie, jestem bardzo zadowolony. Dane mi było przeżyć tak niesamowitą przygodę biegową, że pozostaje mi tylko drogim koleżankom i kolegom życzyć podobnych doświadczeń. Dzisiaj, pisząc relację pięć dni po zawodach, mogę z pełną swiadomością stwierdzić, że po 24-godzinnym biegu stałem się innym zawodnikiem. Zresztą wiedziałem to już następnego dnia po zawodach, kiedy opuchlizna i ból praktycznie uniemożliwiały mi jakiekolwiek poruszanie. Żeby nie być gołosłownym pozwolę sobie na koniec przytoczyć fragment, który wpisałem do mojego biegowego dzienniczka dokładnie 24 godziny po zawodach: „Od wczoraj ból przy każdym kroku i sen, który ten sam ból przerywa co chwilę. Mimo to, niczego bym nie zmienił, bieg rozegrałbym tak samo. To moja legenda i tak będę ją pisał dopóki starczy sił”.
AdamS