To pytanie ciągle kręciło się w mojej głowie po niezbyt udanym starcie w Maratonie Dębno. Ciężkie, lecz zupełnie chaotyczne treningi plus przeziębienie na tydzień przed biegiem zakończyły się niby życiówką, z której byłam totalnie niezadowolona, a szczególnie ze stylu w jaki udało się ten bieg ukończyć. Całą wiosnę forma nie chciała wrócić, więc i fizycznie i psychicznie byłam podłamana i na końcu stało się najgorsze, co tylko mogło się przytrafić, czyli kontuzja, która unieruchomiła mnie prawie na 3 tygodnie… No i totalna załamka… dzięki której jednak zweryfikowałam swoje podejście do biegania. Pod koniec czerwca zaczęłam wychodzić z domu na 5-7km – myśli o maratonie uznawałam za abstrakcję, ale jednak ciągle wracały.
Okazało się jednakże, że ta przerwa to był jakiś dar od Boga – wytrzymałość wcale tak nie spadła, a odpoczynek wspaniale wpłynął na formę ( chyba powinnam sama zaordynować sobie roztrenowanie po maratonie, a nie za wszelką cenę starać się utrzymywać te same wyniki). Lekki start w półmaratonie I Wielkiej Pętli Izerskiej miał być sprawdzianem, czy jestem w stanie wytrzymać jakiś dłuższy dystans ( i co najważniejsze, czy kontuzja się nie odnawia). No i udało się!!! Poszło dobrze, choć nie lubię górek, a czas był zdecydowanie lepszy od zakładanego. No to klamka zapadła – postanowiłam, że przynajmniej spróbuje przygotować się do maratonu we Wrocławiu, jeśli problematyczna stopa będzie się odzywać to po prostu odpuszczę.
Aby nie nakładać na siebie zbyt dużej presji stwierdziłam, że na bieg zapiszę się dopiero w ostatniej chwili. Przegryzłam się sama ze sobą i skorzystałam też z porad trenera naszego klubu TS Regle Szklarska Poręba – Marka Deputata. Pierwszy raz przygotowywałam się wg jakiegoś planu i naprawdę trzymałam się ściśle zaleceń trenera – ogólnie nienawidzę, gdy ktoś mówi mi co mam robić, plany treningowe zawsze były nie dla mnie, ale okazało się, że jakoś wszystko zaczęło się układać w uporządkowaną całość i sama zaczęłam dostrzegać, że wychodzi mi to na dobre. Marcin – mój mąż zaczął nalegać, żebym zapisała się w końcu na ten bieg, bo bał się, że limit uczestników może się wyczerpać i w połowie sierpnia podjęłam ostateczną decyzję- JADĘ!!!
Ha, na tydzień przed, stres, że to w ogóle nie ma sensu – czułam się jakaś zmęczona i wydawało mi się niemożliwe utrzymanie prędkości ok 5:00 na całym dystansie i pytałam się sama siebie po co miałabym tam w ogóle jechać. Tu jednak pojawiła się dodatkowa motywacja – na liście startowej było sporo Vege Runnersów, więc byłaby okazja na spotkanie. Na dodatek Adam (Weak) i Marcin (Vilk) poprosili mnie o odbiór pakietów. W takim razie nie mogłam się wahać i zostawić ich „na lodzie” tylko dlatego, że „nie czuję” tego biegu… To był kop, żeby po prostu jechać i próbować.
Wyjechaliśmy z domu wcześnie rano. We Wrocławiu w biurze zawodów byliśmy już przed 7 i odebraliśmy wszystkie pakiety bardzo szybko. Obsługa szła naprawdę sprawnie, bo było sporo punktów wydawania numerów. Wracając z reklamówkami w rękach spotkaliśmy Adama z żoną i Marcina – mogliśmy się w końcu poznać osobiście. Dokonaliśmy oficjalnego powitania i przekazania pakietów, porozmawialiśmy chwilę i poszliśmy zjeść jeszcze śniadanko ( moje przedstartowe danie, czyli pszenna kanapka z masłem orzechowym własnej roboty i dżemem z czarnej porzeczki + herbata). O 8 mieliśmy zaplanowany jeszcze ogólny meeting Vege, ale jak to w ferworze przedmaratońskim nie każdy dotarł – udało nam się spotkać z Radkiem (Radd) i jego bratem Rafałem oraz naszym znajomym Grześkiem( w zasadzie białym Etiopczykiem), więc było mało vegowo :-). Trochę wesołego optymizmu nie bardzo dodało mi jednak otuchy przed startem – stres jakoś się nie zmniejszał a niewiara w udany start rosła z minuty na minutę. W każdym razie tak się zagadaliśmy, że ledwo zdążyłam się przebrać i zrobić rozgrzewkę!!! Żeby było mało zapomniałam przypiąć numer startowy i musiałam się wracać do auta. Długo stałam w kolejce do toytoa’a i z tego wszystkiego spóźniłam się na start… A trener kazał trzymać się pacemakera na 3:30, a mi udało się wbić do grupy na 4:15… bo już zaczęło się odliczanie!!! Już biegłam i myślałam tylko: żeby tak schrzanić już początek…!!!! Przeciskałam się przez wolniejszych ode mnie biegaczy zła na siebie- ciężko mi było utrzymać jakieś tempo biegnąc od krawężnika do krawężnika i dopiero po jakimś kilometrze załapałam w miarę równy pace. Założenia były jasne: do 30 km trzymać średnią 5:00 a potem, to już co będzie, to będzie. Trener kazał mi od początku biec z takim pacem, mówiąc, że to i tak dla mnie tempo komfortowe, chociaż ja ciągle mu marudziłam, że może by coś jednak wolniej??? Pierwszą dyszkę przeleciałam nie wiadomo kiedy, ściśle założonym tempem i zaczynałam mieć jakieś dziwne myśli, czemu nie doganiam w ogóle swojego pacemakera, ani nawet grupy na 3:45. Co jest nie tak??? Ale ciągle przypominałam sobie słowa mojego Męża i Marka, że mam się nie stresować, że stać mnie na lepszy nawet wynik niż 3:30, tylko mam podejść do tego biegu spokojnie. Nagle poczułam jakąś lekkość w nogach i zamiast dalej trzymać tempo 5:00 zaczęłam już po dyszce trochę przyspieszać. Zaczęło padać, zrobiło mi się zimno i musiałam teraz trzymać się w ryzach, żeby nie przyspieszać aż za bardzo.
Dystans półmaratonu mignął mi szybko i wg zegarka powinno się udać zejść poniżej 3:30 tylko… gdy utrzymam tempo. O dziwo czułam się dobrze, a myśl że na 25 km będzie stać mój ukochany, żeby podać mi żel, dodawała mi jeszcze więcej energii. Na dodatek prowadziłam kolegę, który wyprzedził mnie w Dębnie. Kiedy zobaczyłam Marcina widziałam po jego minie, że ze mną jest wszystko ok, a to, że przez chwilę mogliśmy pobiec razem „skróciło” mi część trasy. Dalej poleciałam sama, nadal będąc zającem dla kolegi. Przyszedł 30 km a tu zero ściany, którą już doskonale znałam z Dębna… Mimo iż nadal czułam się dobrze, w mojej głowie zaczęły roić się dziwne myśli: to dopiero 30 km, a Ty się nie posłuchałaś się trenera, doświadczonego maratończyka, mistrza Polski i zmieniłaś sama strategię biegu, a teraz będzie wstyd, bo nie dobiegniesz i wszyscy będą ci męczyć, że inaczej by było, gdybyś nie przechodziła na weganizm, bo wegetarianizm to jeszcze można zrozumieć, ale weganizm u sportowca… że porywasz się z motyką na księżyc z takim czasem, bo to za duży przeskok w tak krótkim czasie (tylko mój mąż i trener wierzyli w moje możliwości, nawet znajomi nie…), bo jak stwierdził inny klubowy trener, żebym zaczęła biegać to powinnam schudnąć… A ja co? Idę tempem 4:50??? Fuck it pomyślałam i stwierdziłam, że w końcu pierwszy raz na jakimś biegu, choćbym miała naprawdę się męczyć, to przynajmniej spróbuję pójść na całość. Nie po to wstawałam o 4:30, żeby robić interwały, o 5:00 rano w niedzielę, żeby zrobić długie wybieganie w Jakuszycach, żeby teraz mnie zablokowały słowa innych ludzi. Biegłam dalej i gdy zaczęłam się rozglądać, zobaczyłam, że w zasadzie wyprzedzam wszystkich. Byłam tak skupiona, że nie zwracałam uwagi na dopingujące na trasie grupki kibiców, wyklinających kierowców i mniej lub bardziej życzliwych przechodniów. W pewnym momencie rozpoznałam Radka. Krzyknęłam jak mu idzie, bo planował podobny czas, ale stwierdził, że to nie jego dzień i mam lecieć sama, bo mi uda się zrobić założony wynik. Biegłam, więc dalej, czekając na kolejny punkt, w którym miał znów czekać na mnie Marcin. Stał przy 36km i od tej pory biegliśmy już razem. Nawet nie zauważyłam kiedy kolega, z którym ciągle biegłam odłączył się od nas (bo jak się potem okazało złapały go skurcze). Przed sobą zobaczyłam Adama i jego też udało mi się wyprzedzić, choć stopy i łydki zaczęły się już odzywać. Jednak nadal trzymałam tempo i czasem tylko dla rozluźnienia zmieniałam krok.
No i przyszedł 41 km… Kurcze, coś mnie złapało- trudno mi było biec tą samą prędkością, zaczęły się znów jakieś czarne myśli- ściana na samej końcówce??? Udało się nie iść, tempo spadło nieznacznie i już na 42 km ogarnęłam się i wróciłam do siebie. Kończyłam sama – Marcin poleciał na metę, żeby zrobić jakieś zdjęcia, a ja już nie patrzyłam na zegarek, nie ważne jaki dokładnie miałby być wynik. Wiedziałam, że już nie stanę, a czas będzie i tak lepszy niż wstępnie był zakładany, że nie będę umierać po tym biegu, że nie wyszła kontuzja, więc JESTEM SZCZĘŚLIWA. Jestem na mecie, czeka na mnie mój mąż, okazało się, że przyjechał też trener, a ja czuję się super i już myślę, że mam jeszcze zapas sił i mogę nawet się poprawić w następnym maratonie.
Euforia biegacza nie opuszczała mnie nawet wtedy, gdy okazało się, że nie uda nam się niestety znaleźć czasu na wspólne vege after party w knajpce w centrum Wrocławia. Musieliśmy odwieźć trenera i jechać do domu, bo jak zwykle w nieoczekiwanym momencie wyskoczyły dodatkowe nieplanowane obowiązki… Ale mam nadzieję, że reszta bawiła się przednio, ciesząc się z ukończenia biegu i super czasów!!! Myślę, że wszyscy byli zadowoleni- mimo wpadki z I Nocnym Półmaratonem, organizacja biegu we Wrocławiu była jak zawsze na najwyższym poziomie. Dobrze zaplanowane punkty odżywcze, kibice, organizacja biura zawodów i całkiem szybka trasa (może za wyjątkiem kostki brukowej już w „męczącej fazie dystansu”) zachęcają do kolejnego startu, tym bardziej, że w tym roku uniknęliśmy „ciepełka” z jakiego znany jest Maraton Wrocław.
Gratuluję wszystkim Vege Runners’om udanego startu i mam nadzieję, że przynajmniej równie liczna grupa pojawi się we Wrocławiu również w następnym roku!!!!
Wyniki Vege Runnersów na XXXI Maratonie Wrocław:
Dagmara Owczarek 3:26:58
Adam Słaby 3:35:15
Radek Ruciński 3:41:30
Szymon Brzezowski 3:46:22
Marcin Opolski 3:48:33
Mateusz Lerch 3:52:55
Marek Drozd 4:15:38
Joanna Paszkowska 4:33:07
Drużynowo Vege Runnersi na 228 ekip zajęli odpowiednio:
47 miejsce (Owczarek, Słaby, Ruciński)
83 miejsce (Brzezowski, Opolski, Lerch)
Dagmara 'Dadzia’ Owczarek