Raz już biegłam w Ustce połówkę i było bardzo przyjemnie… biegłam też w Pile 2 razy. Wygrała Ustka, z wielu powodów: skoro ma być tak ładnie to chociaż niech będzie morze a nie beton, opłata startowa to tylko 20 złotych a zapisy w dzień biegu. Co więcej, bieg w sobotę a nie w niedzielę. W języku korzyści: przyjemny bieg nad morzem, tani, bez konieczności deklarowania się na kilka miesięcy wcześniej, kameralne i bardzo miłe towarzystwo, trasa atestowana, przyjemny start bez łokci i całej męczącej infrastruktury.
Biegam dla przyjemności, taką mam filozofię. Nie rozumiem tabelek i planów, nie chcę się na nich koncentrować bo biegam o porannej rosie, przy wschodach słońca i po nocnym śniegu. Okazuje się, że dla mnie to równowartość zrównoważonego planu treningowego, bo ciągle udaje mi się poprawiać.
Nie wygląda to tak różowo w dzień startu, rzecz jasna! Start dopiero o godzinie 11-tej, piękne (pełne) słońce, 25 stopni i dojazd na start w Rowach. Wiem, że morza po drodze nie zobaczę… ale liczę na zaciekawionych mieszkańców gminy po drodze. Generalnie dość dużo i wygodnie mi się ostatnio biega, sporo dodatkowych treningów pływania i stabilizacji też daje powody do myślenia, żeby spróbować zawalczyć o życiówkę. Jednak ciepło, które mi bardzo przeszkadza, wpływa na decyzję – biegnę treningowo, dla przyjemności, życiówka innym razem. Na starcie widzę, że jest więcej kobiet niż się spodziewałam. Młode dziewczyny, z jakiejś grupy treningowej pewnie komentują formę i planują bieg. Myślę… no cóż, pobiegnę na ile mogę. Przywitanie organizatorów i start. Pierwszy kilometr na wyczucie, biegnę dość wygodnie, o dziwo! Piiik, zegarek wskazuje tempo 4:24 a ja w panice. Wyliczyłam, że aby pobić życiówkę 1:40 o 2 minuty, muszę biec w tempie 4:40. …czyli za szybko, spalam się, muszę zwolnić, zwalniam. Piiik, 2 kilometr 4:32! Jak?! Przecież biegnę swobodnie, wygodnie. Kolejne 2 kilometry… ciągle w tym tempie. Pomyślałam, że już trudno, teraz trzymam tempo i walczę, żeby nie zwolnić na końcu.
Około 6-go kilometra czuję na plecach oddech jakiegoś cienia ale trzymam się równiutko. Zadziwiająco równo biegnę i powoli łykam kolejnych biegaczy aż dostaję info, że jestem 3-cią kobietą na trasie. To znaczy, że ta za mną jest czwarta. Oglądam się a to ta młoda, pewna siebie dziewczyna ze startu… biegnie krok w krok, tuż za mną. Tak samo ścina zakręty, te same nogi. Jestem przekonana, że tak dociągnie za mną do samego końca a potem mnie wyprzedzi. Włącza mi się agresor, jak to?! Nie dam się! Na 10 kilometrze jest woda, liczę na to że zawodniczka zwolni na karmiku a ja ucieknę.
Biegam ze swoim piciem, bo rozstraja mnie zwalnianie na karmikach. Nasłuchuję kroków i dociera do mnie jak numer 134 atakuje, jak walczy i biegnie kawałek za mną. Zbliża się górka, myślę: tylko nie zwolnij, nie zwolnij. Za górką wymijam biegacza, jednego, drugiego, już nie wiem kto za mną biegnie. Po jakimś czasie oglądam się a tam pusto. Wielka radość i nadzieja. Może jednak obronię miejsce!
Na 14 km zjadam gryz żelka energetycznego, na wszelki wypadek, gdyby mnie dogoniła to będzie nadal paliwo 😉 Międzyczasy piękne, jestem bardzo zadowolona. Wiem, że życiówkę mam już w kieszeni. Ostatnie 3 km biegnie mi się już ciężej, jestem zmęczona… jak się okazuje dlatego, że po prostu przyspieszam do 4:19, 4:25, 4:17. Na 20 kilometrze ostatni łyk napoju, wyrzucam NARESZCIE butelkę i biegnę do mety. Wyprzedzam jeszcze na ostatniej prostej i cieszę się ogromnie. Wpadam na metę z czasem 1:34:59, życiówką i trzecim miejscem kobiet. Zgarniam medal, puchar i 5 stów nagrody. Jak to zrobiłam – nie wiem! Miałam wielką frajdę i wygodny bieg, mimo że warunki zupełnie nie moje. Zdecydowanie wolę kameralne biegi, wyrazy uznania fajnych biegaczy, których po drodze jednak wyprzedzam. Później cała sobota na plaży, w wodzie, niedziela z porannym bieganiem po plaży i pływaniem w Bałtyku.
To był jeden z najbardziej szczęśliwych dni w moim życiu, tak wiele i tak niewiele.
Polecam serdecznie!
-Natacao