Kiedy Jesion parę miesięcy temu wrzucił na forum info o poszukiwaniu partnera na Rzeźnika, nawet przez moment nie miałem wątpliwości. Wręcz czekałem na taką propozycję, w głębi czując, że tego typu zawody to jedyna alternatywa mojej dalszej przygody z bieganiem. Ostatnie nieudane maratony, brak progresji w wynikach po asfalcie czy wreszcie nużące plany treningowe mocno nadwątliły mój zapał sprzed trzech lat kiedy stawiałem pierwsze kroki na zawodach. Może to zabrzmi infantylnie, ale troszkę pogniewałem się na bieganie, po głowie chodziły mi myśli aby dać sobie spokój, tak po ludzku złapałem solidnego doła, a perspektywa kolejnych maratonów wydawała mi się niemalże obrzydliwa. Pewnie ktoś pomyśli, co ten gość wygaduje, strzela focha na 'skromniutki’ maraton, który ma nieco ponad 40 kilosów, wmawiając, że bieg prawie 80 kilometrowy może być przyjemniejszym doświadczeniem?! A jednak w moim przypadku tak się dokładnie stało, ale po kolei.
Już na dwa dni przed zawodami sytuacja się nieco skomplikowała, ponieważ okazało się, że prezes Bartezzz z powodów osobistych nie może pojechać w Bieszczady. Jego partner z drużyny (dla tych, którzy może nie wiedzą, w Rzeźniku jest regulaminowy obowiązek biegania i ukończenia zawodów w parze) Cristobal został na przysłowiowym lodzie. Co gorsza zaczęły się kombinacje kogo, z kim 'pomieszać’, żeby Krzysiek mógł zrealizować swój ambitny cel (czytaj: zagonić partnera na śmierć). Chętnych nie było za wielu, w zasadzie tylko Grish, który realnie jest w stanie utrzymać szaleńcze tempo Cristobala, pozostał na placu boju. Tyle tylko, że Grzegorz miał biec w parze z Tomkiem, czyli wracamy do punktu wyjścia. Pojawiła się koncepcja żeby Tomek pobiegł z nami, ale z kolei tutaj temat rozwiązał organizator absolutnie nie zgadzając się na drużynę trzyosobową. I zamiast spokojnie relaksować się przed startem, siedzimy przy biurze zawodów szukając osoby do pary dla Cristobala (ewentualnie Tomka). Pojawiają się jacyś ludzie, którzy w wyniku różnych okoliczności stracili partnera, ale żaden z nich nie spełnia oczekiwań. Robi się nerwowo, aż w końcu koło 18 (godzina zamknięcia biura zawodów) zjawia się młody człowiek, który podobno chce złamać 12 godzin. Cóż życie pokaże, że w Rzeźniku pobożne życzenia nieco rozmijają się z rzeczywistością, nawet jeśli za partnera ma się kogoś z takim parciem na wynik jak Cristobal.Krótki sen, a w zasadzie drzemka (u mnie koło 3 godzin) i trzeba ruszać na start. Mały szok juz po wyjściu z pensjonatu. Jeszcze wczoraj koło 19 świeciło słoneczko a tu o 2 w nocy pada deszcz i po stanie dróg widać, że pada już solidny kawałek czasu. Mówi się trudno, trzeba założyć kurtkę przeciwdeszczowa, na szczęście, jak się potem okaże, po raz pierwszy i ostatni. W centrum Cisnej, w której wszyscy Vege Runnersi mają noclegi, czeka już kilkanaście autobusów, mających nas przewieźć na start do Komańczy. Nie wiem jakim cudem Jesion znajduje mnie w jednym z autokarów. Trzy kwadranse jazdy to dla mnie wysoce traumatyczne przeżycie, w żaden sposób nie potrafię wygodnie posadowić mojego długiego ciała na ciasnych siedzeniach. Wreszcie Komańcza, druga dobra wiadomość – przestało padać. Tłum ponad 800 osób, w sporej części z czołówkami na głowach, powoli kieruje się na start. O trzeciej w nocy widok imponujący i co tu dużo mówić dodający otuchy. Ostatnie piątki, żółwiki i ruszamy. Początek to głównie asfalt, trzeba bardziej uważać na pozostałych biegaczy niż niedogodności terenowe. I tak z dobre 7-8 kilometrów kiedy wreszcie wpadamy w las. Tutaj zgodnie z przypuszczeniami błoto, błoto i jeszcze raz błoto. Ponieważ świeżość jeszcze duża a pierwsze dwa etapy należą do najłatwiejszych biegnie się dobrze. W wyższych partiach przeszkadza tylko przenikliwe zimno i momentami popadający deszcz. Patrząc na Jesiona w pełni doceniam, że udało mi się rozbiegać buty, które wygraliśmy w losowaniu przed Rzeźnikiem. Jemu niestety nie było to dane i biegnie w sprawdzonym, ale niespecjalnie nadającym się do tego typu nawierzchni obuwiu. Co chwilę podziwiam zdolności mojego partnera do jazdy błotnej, ma chłopak dryg do takiej zabawy. Jak już zawiesi buty na kołku może pomyśli o trenowaniu zawodniczek walczących w błocie :). Pierwszy punkt kontrolny na Przełęczy Żebrak przechodzi bez echa. Kubek wody, izo, kilka kostek gorzkiej czekolady i wracamy do zajęć. Jak już pisałem dwa pierwsze etapy są najłatwiejsze i w zasadzie niespecjalnie się różnią. No, może ostatni leśny zbieg przed Cisną daje się mocniej we znaki, ale wynika to głównie ze śliskiego błotska, które ostry spad zamienia w niezły rollercoaster. Wreszcie docieramy na pierwszy przepak (drugi punkt kontrolny), który mieści się na boisku Orlika tuż obok biura zawodów w Cisnej. Tutaj czeka na nas spora grupa wsparcia: Monika żona Grisha, moja małżonka i prezes Pająk zasypują nas pytaniami o samopoczucie i ewentualne potrzeby. Równocześnie mijamy sie z naszymi kolegami Grzegorzem i Tomkiem, który powoli szykują się do opuszczenia Cisnej. Niestety okazuje się, że gdzieś wcięło nasz worek z niezbędnymi do dalszego biegu rzeczami Jesiona (buty do przebrania, kijki). Robi się nerwowo, wszyscy szukają ale po worku ani śladu. Wreszcie ktoś z organizatorów sugeruje, że może został omyłkowo 'dodany’ do rzeczy, które mają jechać na metę i które są właśnie…. pakowane na samochód. Czym prędzej idziemy to sprawdzić i mimo, że przerzucamy mnóstwo worków nie znajdujemy żadnego z naszym numerem. Już mamy odpuścić gdy tuż przy samochodzie znajduję nasz przepak, zarówno z Cisnej, jak i ze Smereka (kolejny punkt na trasie). O mały włos wszystko by sie posypało, nieźle wkurzeni, tracąc ponad 15 minut ruszamy do dalszej rywalizacji. Całe zamieszanie podobno wyniknęło z mojego niewłaściwego umieszczenia worków przy biurze zawodów. Dla mnie to nauczka, że w takim biegu trzeba skupić się na własnych sprawach, a nie czekając na rozwiązanie problemów innych (partner dla Cristobala) pakować przepak na ostatnią chwilę i w pośpiechu zostawić go w niewłaściwym miejscu.
Wróćmy jednak na trasę, bo zaczyna się robić naprawdę ciekawie. Wielu uważa, że podejście z Cisnej na Jasło to najtrudniejszy fragment biegu. Kwestia mocno dyskusyjna (dla mnie najgorsze było podejście na Caryńską ale o tym dalej), nie mniej jednak długie, dosyć monotonne podejście daje się mocno we znaki. W końcu mamy już sporo powyżej 30 kilometrów w nogach i świadomość, że zbliżamy się dopiero do połowy dystansu. Dodatkowo zapomniałem zabrać z domu kijków (to akurat ewidentnie moje niedbalstwo) i pozostało mi tylko wmawianie sobie, że pierwszego Rzeźnika powinno się skończyć bez wsparcia. Wreszcie docieramy na Jasło, u góry znowu robi się chłodno, kolejne szybkie ubieranko i świadomość, że w końcu kiedyś musi być z górki. Docieramy do punktu granicznego (polsko-słowacki) obok którego GOPR-owcy urządzają ognisko. Zapraszają biegaczy na kiełbaski, na szczęście dla nas to żadna atrakcja. Zaczynają dominować odcinki zbiegów, mijają nas goście konkretnie traktujący temat ostrej jazdy w dół. Dla mnie to zdecydowanie zbyt niebezpieczne rozwiązanie, cały czas sobie powtarzam, że przyjechałem tutaj ukończyć bieg w jednym kawałku i w miarę przyzwoitej dyspozycji. Wypadamy z lasu i naszym oczom ukazuje się sławetna 'droga Mirka’. Około 6 kilometrowy odcinek delikatnie z górki pokonujemy luźnym biegiem. Jesion popędza mnie do szybszych ruchów, ale nawet motywacja wyprzedzenia pary młodych dziewczyn nie działa. W żołądku czuję zjedzoną przed chwilą gorzką czekoladę, poza tym ten odcinek z założenia miał nie zmęczyć a szybszy bieg raczej by to uniemożliwił. Zresztą dziewczyny, które ostro wystartowały mijamy po jakiś 20 minutach. W końcu docieramy na przepak w Smereku, czeka na nas Pająk z newsem o perypetiach Cristobala. Okazało się, że 'zgubił’ partnera na punkcie w Cisnej (prawdopodobnie minęli się w kibelku) i ruszył sam na trasę. W efekcie do Smereku dotarł trzy kwadranse przed chłopakiem, z którym biegł. Ciężko mi sobie wyobrazić jakiego stresa musiał mieć ten młody człowiek pokonując koło 20 kilometrów nie do końca świadomy co się wydarzyło (podobno próbował dzwonić do Krzyśka ale telefon milczał). A w regulaminie jak byk napisane, że za oddalenie się więcej niż 100 metrów dyskwalifikacja… Na szczęście od tego miejsca biegną już razem i tak dotrą do mety.
Przepak w Smereku (miejscowość) to miejsce rozpoczęcia kolejnej ostrej wspinaczki na Smerek (góra). Na szczęscie tym razem nie ma żadnych incydentów z naszymi rzeczami, Pająk czeka z workiem, normalnie bajka. Wrzucamy coś na ząb, lekkie przebieranko. Prezes oczekuje od nas przyspieszenia, żeby nie musiano czekać na naszą parę zbyt długo na mecie. Cwaniak, miał okazję pobiec w zastępstwie Bartka, ale wolał wybrać lajtową wersję Rzeźniczka (w której nomen omen spisał się świetnie zajmując 4 miejsce). Jak to mówią, prezes może więcej, ale my i tak nic nie robimy sobie z jego gadaniny. W końcu każdy szanujący się vege to życiowy wywrotowiec :).
Znowu na trasie, podejście na Smerek jest równocześnie wejściem na Połoninę Wetlińską. Na górze sporo turystów, wielu bardzo pozytywnych, dopingują, dodają otuchy. Zresztą wszyscy zawodnicy wzajemnie się wspierają, czuje się atmosferę biegów ultra, o której dotychczas dane mi było tylko słyszeć i czytać. Nawet para (szczególnie jeden osobnik), która za cel postawiła sobie wygranie z marchewami jest do zniesienia. Mimo kąśliwych uwag kolegi, który jak się okazało jest życiowym partnerem naszej klubowej koleżanki Kingi, nie dajemy się wyprowadzić z równowagi. Nasze wzajemne wyprzedzanie, co parę kilometrów (trzeba chłopakom przyznać, że znacznie lepiej zbiegali) dodaje smaczku rywalizacji. Zresztą od przepaku w Smereku towarzyszy im wspomniana Kinga, która nie tylko dumnie reprezentuje nasze barwy ale głośnymi okrzykami 'Vege Runners’ przypomina, kto tu rządzi.
Wypada tutaj dodać, że zarówno z Połoniny Wetlińskiej, jak i Caryńskiej na którą przyjdzie nam zawitać wkrótce, widoki są przepiękne. Pogoda, która od nocnego deszczu znacznie się poprawiła, obfituje w wiele słonecznych momentów. Jest co podziwiać, chociaż pewnie Jesion czytając ten fragment ma wątpliwości skoro na jego uwagi jak tu pięknie marudziłem, że na mnie to nie działa. Otóż przyjacielu koncentracja rzecz święta, a kątem oka swoje widziałem. Mijamy Chatkę Puchatka, a w zasadzie na krótkim postoju, mija nas Kinga z ciepło brzmiącym okrzykiem na ustach. Teraz trochę nieciekawych schodów na dół i spośród krzaków wyłania sie nam ostatni punkt kontrolny w Berehach Górnych. Tutaj zastajemy nieco zszokowanych kolegów Smroola i Grisha, którzy na nasz widok (wyraźnie się nie spodziewali) dostają gwałtownego powera i szybko znikają na podejściu pod Caryńską. Nie wiem czy tak zadziałał będący w menu punktu Tiger, czy może jakieś inne środki pobudzające ale zwijali się jakby im ktoś nitro odpalił :).Nie ma to jak pozytywnie wpływać na innych, od razu człowiek czuje się potrzebny. Na ostatnim punkcie spędzamy niewiele czasu, Jesion łyknął Tigera, mnie po drugim łyku zrobiło się na tyle nieprzyjemnie, że sobie odpuściłem. Zostaję przy sprawdzonej wodzie, odrobinie izo oraz gorzkiej czekoladzie. Czas się ruszać na ostatni odcinek, podejście na Połoninę Caryńską. Jak już pisałem wcześniej dla mnie najtrudniejszy odcinek z całego biegu. Na punkcie kontrolnym zacząłem odczuwać prawe kolano dlatego założyłem sobie ściągacz i była to bardzo dobra decyzja. Podejście na Caryńską to niekończące się schody. Ostro pod górę i widok nie napawający radością (prawie całe podejście widać jak na dłoni). Z jednej strony zmęczenie, z drugiej radość ze zbliżającego się końca. Dosyć ekscentryczna mieszanka na zmianę pobudza i zamula. U Jesiona wyraźnie widać działanie Tigera bo strasznie chłopak szarpie do przodu mimo, że na Wetlińskiej miał lekki kryzys. Ja z kolei zaczynam obawiać się o kolano i mimowolnie zwalniam. Aż tu nagle na horyzoncie widzimy pomarańczową kurtkę Tomka. Wygląda na to, że skasujemy chłopaków, cóż więcej chcieć od życia. Gdy dobiegamy do Tomka widać, że chłopak ma dosyć. Już na przepaku w Cisnej wspominał o problemach żołądkowych a teraz doszły jeszcze kolana. Jesion proponuje mu stabilizator, tak czy inaczej zostawiamy go i pędzimy do mety. Grzegorza nie widać, w tym momencie koncepcja pary Cristobal-Grish wydaje się jak najbardziej uzasadniona. Jeszcze trochę zbiegów, kawałek lasu i spotkany po drodze Grzegorz. Musi chłopak czekać na partnera, regulamin jest w tej kwestii brutalny. Bieg musi ukończyć para, liczy się czas drugiej osoby, nie ma zlituj. Zostawiamy go, mimo okoliczności pięknej przyrody, w niekoniecznie nostalgicznym nastroju. Jeszcze trochę lasku i otrzymujemy informację, że do mety zostało 200 metrów!!! Ja pierdzielę udało się, Rzeźnik zaliczony, debiut ultra w życiorysie odhaczony.
Teraz już tylko browar, EKG, pobranie krwi i pomiar tętna. No tak nie napisałem, że przed zawodami zgłosiłem się na ochotnika do prowadzonych przez Uniwersytet Medyczny w Łodzi badań wpływu 80 kilometrowego biegu górskiego na uszkodzenie mięśnia sercowego i tkanki stawowej. Nie wiem co z tego wyniknie, ale jak pojawią się jakieś wyniki postaram się coś wspomnieć na forum.
Czekając na badanie dowiaduję się, że na metę wpadają chłopaki. Mieli z nami wygrać w cuglach a tu 'upsss’, zjawiają się blisko kwadrans za nami. Zarówno ta sytuacja, jak i historia Cristobala pokazuje jak istotne w tym biegu jest zgranie partnerów. Praktycznie tylko nam udało się zrealizować plan w 100%. Krzysiek z jego dokoptowanym partnerem był oczywiście najszybszy, ale do złamania 12 godzin sporo zabrakło. Tomek szukając partnera miał mocne aspiracje (rekord trasy VR), ale niestety perypetie zdrowotne i pewnie nienajlepsze przygotowanie całkowicie pokrzyżowały plany. Zresztą w tym miejscu wreszcie muszę napisać o trzeciej, pełnej parze reprezentującej drużynę Vege Runners. Drodzy Iwonko i Marcinie przepraszam, że wcześniej ani słowa nie wspomniałem o Waszych zmaganiach, ale Wy po prostu robiliście swoje. Niniejszym z czystą satysfakcją gratuluję Wam wyniku! Wiem, że dla Was najistotniejszym celem było ukończenie zawodów i mimo pewnych kryzysów (biedna Iwonka dzień po zawodach miała konkretne problemy z chodzeniem), udało się Wam ten cel w pełni zrealizować. Dobrana para nie tylko na bieg :).
Jeszcze kilka słów uzasadniających mój początkowy wywód o wyższości biegów ultra nad maratonami. Po pierwsze, primo: mimo, że bieg trwał ponad 13 godzin, na drugi dzień czułem się o niebo lepiej niż po maratonie (nawet gospodyni domu, w którym mieszkałem powątpiewała czy biegłem, bo jakoś za luźno chodzę). Po drugie, secundo: atmosfera tego biegu jest nieporównywalna z żadnym biegiem płaskim (10, połówka czy maraton) i z żadnym krótkim biegiem górskim, w których dane mi było wziąć udział (sporo ich zaliczyłem). Nawet w Bochni, która jest również wspaniałym miejscem do biegania, nie czułem tak pozytywnej energii jak na Rzeźniku. Po trzecie, tertio: formuła biegu z partnerem mnie osobiście bardzo przypadła do gustu. Mimo, że większość trasy pokonuje się w 'dyszącej’ ciszy to wzajemne dopingowanie, dogryzanie czy wreszcie gadanie o przysłowiowej 'dupie Maryni’ bardzo pomaga. Dzięki Jesion za bieg, mam nadzieję, że za rok znowu razem staniemy na starcie i jak Bóg biegania pozwoli coś tam urwiemy z naszego tegorocznego wyniku.
Mógłbym jeszcze pisać o tematach okołobiegowych, spotkaniach po zawodach, koncercie w Siekierezadzie, ale ostatnio prezes Pająk zwrócił mi delikatnie uwagę, że ludzie wolą krótkie relacje. Tylko powiedz mi drogi Tomku jak tu napisać krótką relację z biegu, który trwa ponad 12 godzin. Zresztą jako uczestnik biegu Rzeźniczka sam coś skrobnij na temat tych zawodów ,bo akurat wtedy gdy Ty biegłeś ja sobie kontemplowałem poranną ciszę w łóżeczku :).
Na koniec obowiązkowy łyk statystyk. Do biegu wystartowało 405 drużyn, ukończyło 337. Wyniki drużyn Vege Runners, które ukończyły w komplecie X Bieg Rzeźnika (na ten moment nieoficjalne, ale raczej niewiele się zmieni):
130. Jarosław Jesionek, Adam Słaby: 13:24:59
140. Tomasz Świdziński, Grzegorz Popczyk: 13:38:39
262. Iwona Ludwinek-Zarzeka, Marcin Zarzeka: 15:23:20
Cristobal ze swoim partnerem Jakubem nabiegali 12:21:42
I jeszcze garść fajnych fotek, które do mnie dotarły dzięki uprzejmości Moniki. Oczywiście z krótkim komentarzem :).Prezes czuwa.
Nasz prześladowca z najgłośniejszą Vege Runnerką na trasie.
Nie ma jak dobrze namieszać po zawodach.
Buła z dżemikiem gwarantem szybkiej regeneracji po biegu.
Jak widać niektórym apetyt dopisuje,a inni też coś by z chęcią wszamali.
Udało się! Bieg i relacja zakończone!
AdamS