W 2013 „zaplanowałem” ukończyć kilkanaście „biegów”, w tym Pierwszy Maraton Lubelski. Z uwagi na sentyment do Lublina, wyczekiwałem go szczególnie. Doskonale pamiętam lubelską scenę, pierwsze punk koncerty na początku lat 90., czy późniejsze wypady np. na próbę kapeli Natura, która propagowała wegetarianizm :), „obiadowanie” w Restauracji Wegetarianin. W Lublinie spędziłem dużo radosnych i pozytywnych momentów. Ostatnio w lipcu byłem tam służbowo przez dwa tygodnie. Położenie miasta i przewyższenia między osiedlami znam z autopsji, spodziewałem się więc że bieg lekki niestety nie będzie, tym bardziej że zaplanowano go na „zwykle ciepławy” czerwiec.
Przed maratonem wykonałem trzy konkretne, dłuższe wybiegania, w tym dwie wycieczki biegowo-krajoznawcze w upale oraz mocniejszy trening z podbiegami. Oczywiście to za mało na „dobry” wynik czasowy względem innych, ale powinno spokojnie wystarczyć aby poprawić własną życiówkę z debiutu, czyli maratonu w listopadzie podczas którego przekroczyłem pierwszy tysiąc „wybieganych„ km. Od tego momentu przebiegłem kolejne1500 km. W Lublinie liczyłem więc na poprawę listopadowego czasu. Tydzień przed terminem maratonu wyskoczyłem na ostatni mocniejszy trening. Już na 3-ecim km odczułem kłucie w kolanie. Liczyłem że to rozbiegam, że ból przejdzie. Niestety, wytrwałem tylko do 8-ego km. O tej „niedyspozycji” miałem możliwość pogadać ze znajomymi, doświadczonymi radomskimi ultrasami ( na szybko robiłem im logo i koszulki na Rzeźnika ). Doradzili mi aby już tylko się regenerować, nabierać siły, ewentualnie rowerek i czekać na start. Zrobiłem jedynie próbną, krótką przebieżkę 5 km i mimo wszystko zdecydowałem się „polecieć”. Za bardzo nastawiłem się na ten bieg, aby teraz, już jedną nogą na starcie odpuścić. Czułem, że dam radę go ukończyć, ale nie liczyłem na życiowy wynik. Na wspólny wyjazd z Radomia umówiłem się bardzo wczesną porą z Tomkiem przez endomondo 🙂 ( Zrobił życiówkę 3:31:41 gratulacje 🙂 ). Na miejscu doświadczyłem tego, co za 2 godziny miało nas wszystkich czekać na starcie – mimo wczesnej pory słońce po prostu paliło. Odbierając pakiet startowy ( do startu została godzina) otrzymałem informację ,że przygotowano dla mnie koszulkę w rozmiarze „s”, a nie jak zadeklarowałem XL. Oczywiście deko mnie to poirytowało, tym bardziej że wpisowe płaciłem już dawno. Po cichu dziękowałem, że jestem zrzeszony w klubie VEGE RUNNERS i mam ze sobą swoje koszulki startowe, bo inaczej biegłbym w damskiej „esce”przy wzroście 193 cm, albo w bawełnianym t-shirt SIEKIERA , bo taki miałem ze sobą. Przed startem spotkałem miejscowego Bogdana z VR (chwila rozmowy). W drodze na start natknąłem się na Michała z Warszawy. Podczas rozmowy podbiegł do nas Andrzej ( Lublin VR) , który był pacemakerem w tym biegu na 4:45. Ustawiając się już na starcie jeszcze krótka rozmowa z sympatykami naszej drużyny i wegetarianizmu ( zdjęcia ). Ustawiłem się miedzy biegaczami mierzącymi między 4:00 a 4:15. Czekając na sygnał rozpoznałem osoby z Golden Team ( forum GoldenLine.pl) i ustawiłem sie obok ( Stąd ta wspólna fotka z Hanią , która trafiła na festiwalbiegowy, jako baner na fejsa maratonu, kurier lubelski itd.). Na starcie tłum kibiców, rytm bębnów podgrzewających atmosferę.
Często zdarzało mi się za szybko „startować” i za szybko czuć zmęczenie, więc tym razem nauczony już (nieco) doświadczeniem ruszyłem spokojnie i równomiernie, tak by sił starczyło do mety. Biegłem ulicami, które dotąd podziwiałem z perspektywy piechura, płynnie mijałem kolejne na co dzień zakorkowane skrzyżowania. Od samego początku biegu miejscowi kibice budowali pozytywną atmosferę. Cały czas słychać było motywujący doping życzliwych. Czuć było w powietrzu, że Lublin ma głód na takie wydarzenia masowo – sportowe. Liczba kibicujących w moim odczuciu była większa niż na warszawskim Orlenie. Czytałem relacje Hani na forum GL , gdzie pisała o sytuacji, w której lubelscy kierowcy „przymuszeni” do postoju w korkach wychodzili z samochodów i kibicowali. Tak właśnie było. W Warszawie doświadczyłem raczej rozdrażnienia kierowców. Tu wyglądało to tak, jakby wszyscy na to czekali, i dobrze się przy tym bawili. Ludzie wynosili ze swoich domów zgrzewki wody, jakieś jedzenie i oferowali wsparcie. Widać było szczerość uśmiechu, radość ze współuczestnictwa w tym wydarzeniu. Z każdym pokonanym kilometrem, coraz mocniej odczuwałem wpływ lejącego się z nieba żaru. Ale co się dziwić, gdy. zapytałem jakąś kobietę wyglądającą z podwórka jaka jest temperatura – odpowiedziała, że 20 minut temu było 28 stopni, ale w cieniu. Z płynów korzystałem praktycznie na każdym punkcje nawadniania, podobnie nie omijałem kurtyn wodnych. Na forach czytałem, że dla wielu biegaczy zabrakło niestety wody. Sam nie świadomy tego, że może jej zabraknąć wylewałem na siebie mokre strumienie, moczyłem czapkę. W połowie dystansu byłem świadkiem zasłabnięcia biegacza , którym zajęła się karetka. Ekipy ratownicze na sygnale mijały mnie od tego momentu jeszcze trzykrotnie. Takie widoki sprawiają, że włącza się nam zdrowy rozsądek. Mimo, że już wcześniej odczuwałem swoje kolano (17km) i odpoczywałem momentami na punktach odżywczych już wiedziałem, że to będzie tylko „ukończenie”. Na zmianę truchtałem i maszerowałem. Sam ból kolana to za mało, by pasować. Odczułem zmęczenie, brak przygotowania na taką temperaturę i tak wysokie podbiegi. Wokół zalewu Zemborzyckiego grupy były już tak porozciągane, że momentami truchtałem samotnie i nachodziły mnie głupie myśli, a umysł pracował. Starałem się szukać towarzystwa. Na tym odcinku odczułem większe odległości między punktami nawodnienia. W rejonie tym nie było już kibiców, a ci sporadycznie rozstawieni stanowili najczęściej wsparcie dla konkretnego biegacza. Największy dystans pokonałem truchtając i maszerując na ciężkich podbiegach z Andrzejem z VR . Bieg okazał się chyba dla każdego cięższy niż się tego spodziewał. Zaraz po 20 km mijałem maszerujących pacemakerów, którzy już na tym etapie mówili o 15/20minutowym opóźnieniu na mecie.
Na trasie mijałem osoby w koszulkach z ultra biegów. Zastanawiałem się czy to zmęczenie, słońce bo raczej nie podbiegi, które mają oni raczej opracowane. Były również osoby, które rezygnowały schodząc z trasy. Ja to rozumiem. Mając za sobą pewne sytuacje z gór, które o mało nie skończyły się dla mnie tragicznie wiem, że w podobnych sytuacjach czasem warto zrezygnować, aby potem wykorzystać doświadczenie, wrócić i „to” pokonać. Na metę „wpadłem” resztkami sił z czasem o 17 minut gorszym od listopadowej debiutanckiej życiówki. Po jakiejś tam wewnętrznej analizie uznałem, że mimo temperatury, podbiegów, nawrotu kontuzji nie było tak źle. Za rok wracam do Lublina i z przyjemnością zmierzę się z tą trasą ponownie. Organizacyjnie jak na pierwszy maraton w Lublinie egzamin zdany na piątkę. Jeśli dla kogoś to był debiut (na tym dystansie) to na początku mógł się zrazić, ale każdy kolejny maraton dla niego po tym będzie jak z górki :).
Samemu biegowi towarzyszyły też liczne imprezy towarzyszące. Dzień przed była wycieczka autobusowa prezentująca trasę, w czasie startu wyprawa po starym mieście z przewodnikiem dla osób towarzyszących biegaczom i plac zabaw , gdzie można było zając czas dzieciakom , były jakieś konkursy itd.
Pierwszy na metę wbiegł biegacz ukraiński z czasem: 2:42:36 . Dumny jestem z 5 miejsca Radomianina i 12 miejsca Budzy (Lublin) ( Vege Runners) czas 3:08:12
Misza ( Warszawa) 3:43:31
Piotr Ch.(Niemce) 3:58:52
Wiatrr (Lublin) 4:11:33 ( rewelacyjny debiut jak na te warunki)
Maggid (Radom) 4:57:17 .
Trójkowicz (Lublin) 5:09:45
Moni1255 5:15:39
Maggid