„Bieg z historią w tle” – tak brzmiał podtytuł I Półmaratonu Radomskiego Czerwca 76. Wspominam o tym na samym początku, ponieważ dla mnie osobiście ten bieg właśnie takim był. Oczywiście nie brałem udziału w wydarzeniach z 76 roku, bo najzwyczajniej w świecie jeszcze się nie urodziłem, ale niecałe 20 lat później przyszło mi mieszkać w tym mieście przez pięć lat.
Przez te pięć lat sporo się w moim życiu zmieniło. To tu poszedłem na swój pierwszy hardcore’owy koncert, to tu poznałem kolegów i koleżanki, którzy nie jedli mięsa i którzy zainspirowali mnie do wegetarianizmu. To tu chodziłem do szkoły, miałem kumpli i z nimi przesiadywałem na ławce w parku na Plantach. To tu zrobiłem swojego pierwszego zine’a, i wreszcie to tu, ostatni raz przed długą przerwą, uprawiałem jakieś sporty.
Do ostatniej chwili nie wiedziałem czy wystartuję w tym biegu. Wszystko zaczęło się psuć, gdy wstałem o 6 rano i wyjrzałem przez okno. Ciemne chmury zasłaniały niebo. Pomyślałem wówczas, że to nawet lepiej, bo nie będzie takiego upału, jak dzień wcześniej. Jednak gdy po piętnastu minutach wyszedłem z łazienki doznałem szoku. Za oknem ściana deszczu, nic nie widać poza smugami lejącej się z nieba wody i szalejącym wiatrem. Szybkie sprawdzenie w Internecie co się dzieje w Radomiu i zapadła decyzja, że jednak rezygnuję z biegu. Biega się przecież dla przyjemności, ale wyglądając przez okno i patrząc na zdjęcia, które przesłał na forum Maggid, nie wyobrażałem sobie tego biegu, jako czegoś przyjemnego. I gdy już byłem ubrany w „cywilne” ciuchy i zjadłem porządne śniadanie, nagle zapaliło się światełko w tunelu. Ktoś na stronie organizatora napisał, że właśnie się przejaśnia, i że bieg zostanie przesunięty o godzinę. To sprawiło, że po szybkiej kalkulacji zysków i strat zmieniłem decyzję. Ubrałem się w strój startowy i wraz z małżonką ruszyliśmy w kierunku Radomia z prędkością błyskawic, które jeszcze kilka minut temu szalały na niebie. Po nieco ponad 20 minutach byliśmy na miejscu (tak, tak, złamałem wszelkie możliwe ograniczenia prędkości – nie róbcie tego!). Koledzy, którzy nie wystraszyli się złej pogody i wyruszyli wcześniej, odebrali mój pakiet startowy, dzięki czemu w kilka minut byłem gotowy do biegu.
Szybkie foto z ekipą Vege Runners, odśpiewanie hymnu i padł strzał z pistoletu. Prawie tysiąc biegaczy wyruszyło w swój bieg z historią w tle. Ruszyłem jak wystrzelony z procy. Pierwsze pięć kilometrów biegło mi się bardzo dobrze, szybko, lekko i przyjemnie. Kolejne pięć również minęły bardzo łatwo, może dlatego, że biegłem po okolicach, w których dawno nie byłem i starałem sobie przypomnieć, jak kiedyś wyglądały ulice tego miasta, a jak wyglądają teraz. Jak zmienił się krajobraz Radomia na przestrzeni tych prawie 15 lat. Przez te pierwsze dziesięć kilometrów cały czas przypominałem sobie moją historię w tym mieście – i to było bardzo fajne. Ale wszystko co dobre, ma swój koniec. Ten w moim przypadku nadszedł w połowie dystansu. Dosłownie po przekroczeniu jedenastego kilometra poczułem się tak, jakby mi ktoś odłączył prąd. Nogi nie chciały biec, a jakiś demon w mojej głowie podpowiadał mi, nie spiesz się, przecież miałeś tu nie biec, jesteś bez szans na zrobienie dobrego wyniku, bo po maratonie w Krakowie nie trenowałeś zbyt dobrze. Nie ukrywam, że się nie poddałem tym myślom i gdzieś na 14 kilometrze musiałem się zatrzymać, żeby złapać oddech. I gdy już się poddałem, jakiś biegacz powiedział do mnie „dawaj ziomuś, biegnij, ludzie patrzą” – no i pobiegłem. Na 15 kilometrze kibicowała mi moja żona, więc jej widok też dodał mi sił i znów zacząłem walczyć sam ze sobą, ale na 18 kilometrze znów musiałem przespacerować chwilę. Czułem się fatalnie, zarówno fizycznie, jak i psychicznie, ale znów podjąłem walkę i stwierdziłem, że teraz już się nie mogę zatrzymać. Wiedziałem, że nie zrobię tu już żadnego wyniku, więc celem było po prostu dobiegniecie do mety. Zmiana myślenia pomogła, bo po powolnym truchcie przeszedłem do tempa zbliżonego z pierwszej części biegu. Gdy wbiegałem na Planty, znów zaczęły wracać wspomnienia sprzed lat i od razu biegło się lepiej. Sam finisz idealny, bieżnia na stadionie, kibice, trybuny – bardzo miłe uczucie. Ale gdy otrzymałem medal i zobaczyłem swój wynik, poczułem się jakby ktoś zarzucił mi na plecy przynajmniej 100 kilo. Zwaliło mnie z nóg.
To był bardzo trudny bieg. Może to nie był po prostu mój dzień, może zbyt szybko wystartowałem, może za łatwo poddałem się i nie byłem wystarczająco skoncentrowany. Jest wiele przyczyn, dlaczego poszło nie tak, jak chciałbym. Ale z drugiej strony, przecież nie każdy bieg musi się wiązać z biciem własnych rekordów.
Teraz z perspektywy tych kilku dni jestem bardzo zadowolony, że wziąłem udział w tej imprezie. Po pierwsze nauczyłem się, że żeby coś „ugrać”, to trzeba być maksymalnie skoncentrowanym i nawet nie dopuścić do siebie złych myśli. A po drugie wziąłem udział w pierwszej edycji bardzo dobrze zorganizowanego wyścigu. Dla organizatorów I Półmaratonu Radomskiego Czerwca 76 należą się szczere gratulacje, że nie poddali się pogodzie, ze pakiet startowy wyglądał o niebo lepiej, niż te na komercyjne biegi w dużych miastach za dużą kasę. Że trasa była dobrze oznaczona, że było to, co miało być – punkty żywieniowe, kurtyny wodne, wolontariusze i świetne usytuowanie mety. To wszystko sprawiło, że już dziś wiem, że pobiegnę w tej imprezie za rok i mam nadzieję, że biegaczy biorących w niej udział będzie dwa razy więcej, tak jak wierzę, że silna i w tym roku ekipa Vege Runners, za rok stawi się w jeszcze większym składzie.
Na koniec podziękowania za pomoc dla Maggida i pozostałych vege runnersów, z którymi miałem okazję się spotkać.
Michał (Soultraveler)
[zdjęcia: Kornel Złotkowski]