Żeby była pełna jasność niniejsza relacja jest moją, całkowicie subiektywną oceną zarówno samego biegu, jak i całej otoczki związanej z zawodami. Na większości portali Maraton w Dębnie zbiera bardzo pochlebne opinie, zdecydowana większość uczestników wypowiada się w samych superlatywach o organizacji, traktowaniu biegaczy, atmosferze. I pewnie mają rację, ale mnie Dębno będzie się kojarzyć z kompletną klapą, dlatego pozwolę sobie niniejszym tekstem, przynajmniej odrobinę odreagować gorycz porażki.
Maraton w Dębnie miał być moim najważniejszym startem na wiosnę, przygotowywałem się do niego jak nigdy dotąd. Pięć miesięcy ciężkich treningów, ogromny (jak na mnie) kilometraż, mnóstwo wysiłku i wyrzeczeń to nawet dla kogoś dosyć ambitnego spora gehenna. Jaki wynik – beznadzieja… Nie udało mi się nawet zbliżyć do życiówki, choć czysto teoretycznie robiłem trening na wynik znacznie lepszy. Powiedzieć rozgoryczony to zdecydowanie za mało, ale żeby się za bardzo nie rozczulać przejdę do meritum, czyli dlaczego 3 x nie.
Pierwsze NIE: trasa. Wielu biegaczy ostrzegało mnie przed charakterystyką trasy w Dębnie. Monotonne pętle, odcinki kostki brukowej i przede wszystkim wiatr. Jeżeli chodzi o uroki pejzaży, którymi uraczeni zostają zawodnicy to kwestia bardzo dyskusyjna. Osobiście trenuję w podobnych klimatach także drzewa i krzewy na zdecydowanej większości trasy bez śladu ludzkiej obecności nie działały na mnie dołująco. Jeśli chodzi o kostę brukową, szczególnie odcinek na 40 km boli (pokonuje się go w sumie trzy razy). Włączenie go do trasy maratonu jest tym bardziej niezrozumiałe, że w samym Dębnie kostki brukowej, poza tym fragmentem, nie widziałem. Być może chodziło o domiarówki do pełnej długości maratonu, bo na pewno odcinek ten nie był atrakcyjny ani dla kibiców (praktycznie nikogo) ani tym bardziej dla zawodników. I wreszcie wiatr… Na 25 kliometrze mijał mnie gość, z którym zamieniłem parę zdań na temat biegu i czysta przyzwoitość nie pozwala mi zamieścić przekleństw tego pana na temat wietrzności trasy. To, że wieje to jedno, najgorsze, że wieje odcinkami po kilka kilometrów non stop. Na niebie słoneczko, całkiem przyjemna temperatura (około 5 stopni) a wiatr nie chce odpuścić. Większość osób, z którymi dane mi było zamienić kilka słów po zawodach twierdziło, że z każdą minutą wiało mocniej. Dla mnie ten wiatr to był gwóźdź do trumny…
Drugie NIE: logistyka. Żeby dojechać do tego nieszczęsnego Dębna z takich miast jak Warszawa, Kraków, Katowice trzeba poświęcić mnóstwo czasu i cierpliwości (pieniędzy zresztą też, bo sama benzyna tam i z powrotem kosztowała mnie ponad pięć stów). Żeby była jasność, mimo, że w Dębnie znjaduje się coś takiego jak dworzec kolejowy, nie ma możliwości dotarcia tam pociągiem, bo żaden nie kursuje… Podobno jest możliwość jakiejś gimnastyki z dojazdem pociąg/pekaes (bodajże przez Szczecin albo Gorzów Wielkopolski), ale już sama koncepcja przemieszczania się z całym bagażem pomiędzy dworcami kolejowym i autobusowym brzmi traumatycznie. Mamy XXI wiek i nawet na totalną wiochę, w której obecnie mieszkam, co godzinę dociera pociąg z Bielska, gdzie bez problemów można dojechać z każdego miejsca w Polsce. Tyle, że u mnie o bieganiu maratonów wie tylko kilku oszołomów, a o prawach miejskich nikt nawet nie myśli. Osobną kwestią jest baza noclegowa w okolicy i możliwość dotarcia do samego Dębna z miejsc gdzie można coś wynająć. Ja wybierając się na zawody z całą rodzinką (całe szczęście, bo 8 godzin za kółkiem bez pomocy żony było po maratonie zadaniem niewykonalnym), znalazłem jeszcze w grudniu zeszłego roku miejsca we wcale nie tanim hotelu w Witnicy. Ponieważ jakość usług hotelowych nie jest tematem tej relacji nie będę się rozpisywał na temat swoich wrażeń, powiem tylko, że wszystkie ubrania, w których przebywałem w pokoju od razu po powrocie trafiły do pralki (zapach przypominał mieszankę farby olejnej i stęchlizny). Jeśli chodzi o lokalne drogi to nieco ponad 20 kilometrów z Witnicy do Dębna pokonywaliśmy w prawie 40 minut bo większość odcinków to były fragmenty asfaltu pomiędzy … dziurami albo wytrzepującej resztki rozumu kostki brukowej.
Trzecie NIE: trening. Ktoś powie co ma wspólnego mój trening z ich ewentualnym startem w Dębnie. Może ma, może nie ma. Doszedłem jednak do wniosku, że to najlepszy moment na podzielenie się przemyśleniami na temat trenigu opartego niemalże w stu procentach na tzw. planach Skarżyńskiego. Do swoich dwóch poprzednich startów w wiosennych maratonach (2011 Katowice, 2012 Kraków) przygotowywałem się 12-tygodniowym cyklem (ponieważ opracowało go dwóch Niemców pozwolę sobie go dalej nazywać niemieckim), gdzie odpowiednio najpierw trenując na 3:30 zrobiłem 3:32, rok później na 3:15 zrobiłem 3:18. W tym roku właśnie dlatego, że wybierałem się na drugi kraniec Polski, doszedłem do wniosku, że pora na poważnie podejść do treningu i zrobić jakiś konkretny plan na konkretny wynik. Padło na Skarżyńskiego, że niby większość biegaczy realizuje jego plany, że niby taki skuteczny, że wreszcie cudze chwalicie a swego nie znacie. Zacząłem robić właściwy plan z końcem października (przez dwa ostatnie lata prawie trzy miesiące później), co zaowocowało 22 tygodniami momentami ciężkiej harówy. Nabiegałem przez ten czas ponad 1600 km, gdzie dla porównania w zeszłym roku niespełna 900 km. Żeby była jasność, gdyby nie wczesny termin maratonu w Dębnie, mógłbym jeszcze dalej tłuc takie same tygodnie (u Skarżyńskiego od pewnego momentu biegasz praktycznie to samo) i startując np. za trzy tygodnie w Krakowie zrobić prawie 2000 km…. Ale skupmy się na Dębnie, co mi dał trening naszego mistrza. Nędzne 3:39 (przepraszam wszystkich, dla których ten wynik to wielkie osiągnięcie) przy założeniu nabiegania wynik poniżej 3:10 (robiłem plan na 3:15 delikatnie podrasowany). Żeby było śmieszniej po maratonie w Dębnie czułem się fizycznie gorzej niż po zeszłorocznym Krakowie, który przebiegłem o 21 minut szybciej a pierwszą połowę dystansu biegłem o ponad 2 minuty szybciej. Jeszcze raz podkreślam trzymałem się planu treningowego bardzo dokładnie. Zresztą, będąc wyznawcą zasady obiektywizmu porównawczego (spróbuj kilku produktów i oceniaj tylko na podstawie ich działania), trenując metodą niemiecką robiłem podobnie. Niezależnie od pogody, innych zajęć, czasami nawet samopoczucia dałem takie same szanse Skarżyńskiemu i trenerom z Niemiec. Powiem więcej, przy realizacji planu Skarżyńskiego większy nacisk, ze względu na kilometraż, kładłem na regenerację. Gdybym miał się posilić o końcową konkluzję tych rozważań wydaje mi się, że twierdzenie Skarżyńskiego o uniwersalności jego metody jest co najmniej błędne. Niech moje doświadczenie będzie przestrogą dla pozostałych biegaczy z naszej grupy i nie tylko. Oczywiście talent i predyspozycje do biegania mają zasadnicze przełożenie na możliwości realizacji ciężkiego treningu, ale w swoich książkach Skarżyński twierdzi, że każdy zdrowy amator po paru latach realizowania jego planów powienien spokojnie złamać barierę trzech godzin w maratonie. Ja biegam czwarty rok, o pokonaniu bariery 3 godzin nawet nie myślę, trenuję naprawdę sumiennie, a po realizacji planu Skarżyńskiego wynikowo cofnąłem się o dwa lata….
Na koniec jeszcze parę słów o starcie pozostałych Vege Runnersów w Dębnie. Na starcie stanęły cztery osoby, które wpisały w rubryce klub naszą grupę biegową. Trójce z nich udało się dotrzeć na metę. Marcin (Mako) niestety musiał zejść z trasy po 25 kilometrze, za to jego drugiej połowie Dagmarze (Dadzia) udało się nabiegać bardzo dobry czas – niecałe 3:49. Również Marek (Wraith13), którego dane mi było spotkać tuż przed startem zrobił, mimo pewnych obaw co do zmieszczenia się w limice 5 godzin, całkiem przyzwoity wynik – 4:13.
Poniżej dokładne dane, wyniki oraz miejsca Vege Runnersów, którzy ukończyli 40 edycję Maratonu w Dębnie (sklasyfikowano 1340 zawodników):
Dagmara Owczarek 3:48:48 486 (23 kobiety)
Marek Drozd 4:13:14 878
Adam Słaby 3:39:11 349
AdamS