Co najmniej 11 znanych nam Vege Runnersów wzięło udział w Cracovia Maraton 2013, a szacując po licznych zaczepkach na trasie i w strefie mety, przynajmniej drugie tyle wegusów biegło jako niezrzeszeni.
Zapraszamy na relację z maratonu widzianego oczami fantastycznie debiutującego Michała a.k.a. Soultraveler.
Po co ludzie biegają maratony? Kiedyś sam zadawałem sobie to pytanie i niestety nigdy nie otrzymałem jakiejś konkretnej odpowiedzi. Filipides, od którego to całe szaleństwo pochodzi, biegł, ponieważ miał konkretny cel – przekazać informacje o zwycięstwie swoim rodakom. Ale obecnie żaden ze startujących w maratonie takiego celu nie ma. Ale czy na pewno?
Postanowiłem to zbadać empirycznie na własnej skórze. Ale po kolei. Moja przygoda z bieganiem zaczęła się jakieś dwa lata temu, kiedy to chcąc uniknąć otyłości, a wszystko było na dobrej drodze by wskazówka na wadze przekroczyła 90kg, przy wzroście 178cm, postanowiłem tej wadze spłatać figla i nie dopuścić do tego, aby to ona wzięła górę nade mną. Z drugiej strony nie chciałem dołączyć do jakże licznego w naszym kraju grona kanapowych ekspertów od wszystkiego. Ekspertów, których jedynym celem jest gapienie się w telewizor i krytykowanie wszystkiego, w każdej z możliwych dziedzin. Nie chciałem być otyłym, zgnuśniałym przeciętniakiem. Do tego za kilka miesięcy miał mi się urodzić mój syn, więc tym bardziej miałem motywację do tego, aby kiedyś i on docenił, że jego ojciec nie dał się wciągnąć w maszynę przeciętności.
Od pierwszego wyjścia na bieg do startu w maratonie minęły dwa lata. Dlaczego tak długo? Pytają się mnie co poniektórzy. Ano dlatego, że cały czas nie znałem odpowiedzi na pytanie postawione na początku i wydawało mi się, że nie jestem jeszcze gotów, aby udzielić sobie na nie odpowiedzi. Jednak zainspirowany startami kilku moich znajomych biegaczy, klamka zapadła. Wybór padł na CRACOVIA MARATON. Nie wiem dlaczego akurat tu. Może dlatego, że lubię to miasto, może dlatego, że z dala od domu, ale też i dlatego, że od czasu podjęcia decyzji o starcie, do dnia zawodów zostało 12 tygodni, czyli dokładnie tyle, ile przewidywał grafik bezpośredniego przygotowania startowego.
Zacząłem realizować ten plan. Zdecydowanie więcej biegania, więcej różnych ćwiczeń, których wcześniej nie robiłem, bo biegałem zupełnie bez jakiegoś konkretnego celu, biegałem, aby biec i cieszyć się tym. Zastanawiałem się, czy ten czasami katorżniczy plan treningowy nie odbierze mi samej przyjemności biegania. Nie odebrał, a z dnia na dzień, przynosił mnóstwo satysfakcji. Z tygodnia na tydzień obserwowałem postępy. Nie straszna mi była pogoda, a ta jak wszyscy wiemy w niekończącym się sezonie zimowym potrafiła nas nie raz zaskoczyć. Biegnąc przez zaspy śniegu, biegnąc po lodzie, w deszcz i w śnieżną zadymę – cały czas starałem się odnaleźć masę pozytywów w tym co robiłem, a rozwój formy tylko mi w tym pomagał. Pierwsze efekty zauważyłem już na starcie w Półmaratonie Warszawskim, gdzie udało mi się pobiec na czas 1:33:31, a tydzień przed startem w maratonie pobiegłem „dychę” w czasie 00:40:24. Nie ukrywam, że miałem chwile zwątpienia, ale chęć odnalezienia odpowiedzi na pytanie, po co ludzie biegają maratony, zawsze brała górę.
Do samego startu podchodziłem bardzo zachowawczo. Przyjąłem sobie plan, że chcę przebiec ten królewski dystans niewiele poniżej 4 godzin, jednak kilku znajomych zmotywowało mnie do tego, abym spróbował zaatakować czas 3:30. Pomyślałem sobie, że skoro tyle trenowałem i są efekty podczas poprzednich startów na krótszych dystansach, to dlaczego mam nie zaryzykować. Przecież i tak nic nie stracę, bo każdy wynik będzie moją „życiówką”.
Od strzału pistoletu rozpoczynającego bieg biegłem dosyć równym tempem, początkowo starając się odnaleźć w tłumie biegaczy wygodną pozycję, po około 2 kilometrach wreszcie udało mi się zlokalizować trochę wolnej przestrzeni i biegłem z tempem poniżej 4:40/km. Bardzo fajnie było zwiedzać Kraków z tej perspektywy. Pierwsze dziesięć kilometrów zrobiłem w 46:20, nie czułem żadnego zmęczenia, biegło mi się idealnie, lekko pokrapujący deszcz i raczej chłodniejsza aura sprzyjała temu, aby biec dalej w takim tempie. Na 15 kilometrze czekała na mnie moja żona z synem, więc ich widok mógł mnie tylko uskrzydlić i biegłem dalej. Na półmetku zameldowałem się z czasem 1:37:33 i pomyślałem sobie, że jest super. Od razu zacząłem kalkulować, że gdy dam radę biec w takim tempie, to czas na mecie będzie oszałamiający. Niestety gdzieś pomiędzy blokami na Hucie dopadła mnie silna potrzeba zejścia z trasy w celu zaliczenia osiedlowych „krzaczków” i od tego momentu zaczęły się schody. Straciłem parę sekund na postój, ale po powrocie nogi nie chciały już biec takim tempem, jak dotychczas. To był jakiś 26 kilometr. Cały czas sobie wmawiałem, że to nie jest żaden kryzys i starałem się powrócić do wcześniejszego tempa. Niestety nie dało rady, biegłem wolniej, ale biegłem. Jednak podbieg w drodze powrotnej z Huty pokonał mnie. Zatrzymałem się przy punkcie żywieniowym, uzupełniłem płyny, zjadłem batona, którego sam sobie dzień wcześniej przygotowałem i po kilkudziesięciu metrach spaceru znów ruszyłem. Tempo było przyzwoite i nic nie wskazywało, że będzie ze mną źle. Niestety po wybiegnięciu nad Wisłę i przyjęciu na twarz dosyć silnie wiejącego wiatru musiałem znów uskutecznić kilkunastometrowy spacer. Po czym jakiś kibic zapytał mnie, jak mam na imię? Odpowiedziałem mu, chociaż wydawało mi się, że nie mam siły mówić. Ale gdy on zaczął krzyczeć „Michał, dajesz! Dajesz! Biegnij! Nie poddawaj się” znów ruszyłem – najpierw truchtem, później już tempem w okolicach 5min/km, chociaż wydawało mi się, że ledwo co ruszam nogami. Na 39 km pojawiła się kolejna „odcinka”, cały czas wiejący wiatr, szutrowa nawierzchnia i w perspektywie podbieg, skutecznie odebrały mi chęć do dalszego biegu. Ale mój sąsiad, który mnie właśnie mijał, znów krzyknął „Michał dajesz, już niedaleko!” a tuż za górką nasz klubowy rowerowy zając Tomek oznajmił mi, że mam naprawdę dobry czas, i że kilku innych biegaczy wiejący w twarz wiatr też „odciął”. Pomyślałem, nie jestem sam. Łyk tajemniczego eliksiru z selera i dobre słowo kolegi dodały mi krzepkości i znów zacząłem biec. Wtedy dopadł mnie zając biegnący na 3:30, wiedziałem, że nie mogę się poddać. W tym czasie, w tej jednej sekundzie przeleciały mi wszystkie obrazy z tych ciężkich, zimowych treningów. I gdy jedna półkula mojego mózgu podpowiadała mi, żebym zszedł z trasy i poszedł do linii mety na skróty przez Błonia, ta druga wzięła górę i kazała mi się trzymać noga w nogę zająca. Nie odpuściłem, a kolejny widok żony i syna , krzyczących do mnie dodał mi otuchy. Gdy zobaczyłem na wyświetlaczu tuż przed finiszem czas brutto 3:29:53 miałem 7 sekund, aby przekroczyć linie mety. Nie wiem jak to zrobiłem, ale udało się. Mój oficjalny czas netto to 3:28:53.
Za metą byłem oszołomiony, wyczerpany, ale totalnie szczęśliwy. Dokonałem czegoś wielkiego. Ukończyłem maraton i znalazłem odpowiedź na pytanie po co ludzie to robią. Po co biegną przez te 42 195 metrów. Bo właśnie ten moment, ta chwila, kiedy przekraczasz linię mety jest tego absolutnie warta. I tak jak Fidypides przyniósł wiadomość o zwycięstwie, tak ty również przynosisz sobie informację o wygranej z samym sobą, z barierami i wszelkimi ograniczeniami, które miałeś przed startem i w jego trakcie. Różnica jest taka, że Fidypides taką informację przyniósł tylko raz, a ty po przekroczeniu mety od razu myślisz, kiedy stoczysz kolejną batalię z samym sobą, biorąc udział w kolejnym maratonie.
Pomimo totalnego wysiłku włożonego w ten bieg, pomimo wielu momentów zwątpienia jestem już zapisany na kolejny. Trzymajcie kciuki!
Poniżej czasy wszystkich Vege Runnersów:
- Krzysztof Latała 3:04:36
- Bartek Sosna 3:09:03
- Michał Mirkowski 3:28:53 ż (debiut)
- Radek Ruciński 3:37:43
- Piotr Paciorek 3:39:12 ż
- Adam Onik 3:47:02 ż (debiut)
- Marek Drozd 3:52:27 ż
- Michał Śliwoń 3:55:18
- Barbara Puchała 4:07:24 ż (debiut)
- Krzysztof Bukowski 4:31:58
- Robert Wójcik 4:40:23 ż (debiut)
Foto by Veggie Porn, wiecej zdjec : https://www.facebook.com/media/set/?set=a.506195756111663.1073741828.352779474786626&type=1