Maniacka Dziesiątka to wyścig, który ma już w Poznaniu swoją tradycję. Po raz pierwszy jednak pobiegliśmy nową trasą. Do tej pory biegacze wykonywali dwa kółka wokół Jeziora Maltańskiego. W tym roku organizatorzy wypuścili nas na ulice śródmieścia. I bardzo dobrze się stało, bo jezdnie w dniu zawodów były czarne i suche, a na alejkach wokół Malty albo zalegał topniejący śnieg, albo rozlewały się ogromne kałuże.
Nowa trasa okazała się też stosunkowo szybka. Organizatorzy kazali mi stanąć w strefie B, więc inaczej niż w zeszłym roku nie mogłem sobie poprawić humoru wyprzedzaniem kolejnych grup zawodników. Po prostu otaczający mnie biegacze byli równie dobrzy jak ja lub lepsi. Na szczęście gonienie pleców konkurentów to też niezła motywacja, już na półmetku wiedziałem więc, że uda mi się wybiegać życiówkę. Lekko zwolniłem dopiero jakieś dwa i pół kilometra przed metą, kiedy dotarliśmy nad jezioro, nad którym, jak wyżej wspomniałem, wciąż bielił się śnieg. Ale pędzenie sprintem po śliskiej nawierzchni mogłoby skończyć się upadkiem i utratą jeszcze większej liczby cennych sekund.
Kiedy dotarłem do mety, okazało się, że wybiegałem wynik 42:58 netto. Dzięki uprzejmości „Słonika”, który w tym roku „Maniackiej” nie biegł, byłem też najszybszy ze startujących w Poznaniu Vege Runnersów. Co oczywiście nie oznacza, że spocznę na laurach i w przyszłym roku nie wystartuję po raz kolejny. Najbardziej przecież cieszy pokonanie samego siebie.
Krzysztof „Berger” Ulanowski