Wziąć udział w Maratonie Karkonoskim – od jakiegoś czasu było to moje marzenie. Po ukończeniu sześciu miejskich maratonów i przemaszerowaniu w górach setek, o ile nie tysięcy kilometrów, aż się prosiło przecież, żeby obie te formy aktywności fizycznej połączyć.
Tym bardziej, że Karkonosze należą do moich ulubionych pasm górskich, a znajomi ultrasi przekonywali, że wszystko powinno pójść dobrze.
– Musisz się tylko liczyć z tym, że będziesz miał wynik o około godzinę gorszy niż w mieście – ostrzegał Piotr, fanatyk górskich biegów.
Spokój w sercu
Ponieważ jednak w tym roku trasę zawodów zmieniono, na wszelki wypadek postanowiliśmy z moją towarzyszką Karoliną przetestować jej pierwszy, najtrudniejszy odcinek: ze Szklarskiej Poręby na Śnieżne Kotły. Wszystko poszło dobrze; nieco się wprawdzie zmachaliśmy, ale w limicie udało nam się zmieścić. 4 sierpnia br. ustawiamy się więc na linii startu ze spokojem w sercu. Silny siłą setek innych biegaczy docieram na Kotły nawet o kilka minut prędzej niż na treningu, więc uskrzydlony tym sukcesem na łeb na szyję gnam w kierunku Przełęczy Karkonoskiej. Skacząc w dół z kamienia na kamień czuję się a to jak pasażer szybkobieżnej windy, a to jak kozica tatrzańska. Na przełęcz we własnym odczuciu trafiam błyskawicznie. Nieco gorzej jest potem, gdy prowadzący w kierunku Śnieżki szlak zaczyna się piąć pod górę. Coraz częściej przechodzę w marsz, a w najlepszym razie mocno zwalniam, żeby nie przewrócić się na którymś z licznych na tym odcinku kamieni. Humor mam już trochę zwarzony, pociesza mnie jednak fakt, że tak samo jak ja, postępują inni, towarzyszący mi zawodnicy.
– Ciężko – wzdycha któryś.
– Ciężko to będzie podczas drogi powrotnej, bo będziemy znacznie słabsi – odpowiada mu inny, najwyraźniej tutejszy weteran.
Krwawa zapłata
W okolicach Słonecznika widzę pierwszych biegaczy pędzących w odwrotną stronę niż ja. Spozieram na nich z zazdrością, choć niektórzy z nich za swoją pogoń za życiówką zdążyli już zapłacić własną krwią, płynącą im szerokimi strugami z otwartych ran na kolanach.
Kiedy widzę przed sobą Dom Śląski, czuję uderzenie endorfin. Ogarnia mnie euforia, a na twarzy pojawia się szeroki uśmiech. Za tym schroniskiem wznosi się Śnieżka, a więc dotarłem już niemal na półmetek! Zatrzymuję się przy punkcie żywnościowym, żeby chwilę odpocząć, napełnić wodą butelkę i pochłonąć kolejną porcję izotoniku.
– Pan z Suchego Lasu? – zadaje mi pytanie jakiś zawodnik.
Potwierdzam, usiłując dociec, skąd znam człowieka.
– Mieszkamy na tym samym osiedlu – wyjaśnia tamten. – Jak się biegnie? – dopytuje.
– Ciężko, ale to w końcu moje pierwsze zawody górskie… – wzdycham.
– Naprawdę? – dziwi się. – Ja biegłem wcześniej Maraton Gór Stołowych, tam to było naprawdę ciężko! – uśmiecha się i odbiega. W przeciwną stronę niż ja, bo na Śnieżce już był.
„Szczęściarz” – myślę sobie, wspinając się mozolnie stromą, kamienistą ścieżką.
– Dwudziesty drugi kilometr! – słyszę nad uchem rozradowany głos jakiejś kobiety. – Czyli mamy półmetek, a druga połówka zawsze mija szybciej – dodaje zawodniczka, wydłużając jednocześnie krok, żeby mnie wyprzedzić. Za chwilę widzę już tylko jej łydki.
Autobus nie przyjedzie
Na szczycie odpoczywam przez chwilę i proszę któregoś z turystów o zrobienie pamiątkowego zdjęcia. A potem już zbiegam z górki na pazurki szerokim, niebieskim szlakiem. Niestety, w okolicy Słonecznika tracę siły. Batony zbożowo-owocowe już mi się skończyły, ale przystaję, żeby chociaż napić się wody.
– Ile kilometrów biegniecie? – pyta mnie jakiś turysta.
– Czterdzieści i cztery – odpowiadam.
– Podziwiam! – kręci głową.
– To się dopiero okaże, czy jest za co… – mruczę, po czym ruszam dalej.
Chociaż droga prowadzi lekko w dół, częściej idę niż biegnę, tym bardziej, że koncentrowanie uwagi na niebezpiecznych kamieniach przychodzi mi teraz z większą trudnością. Na Przełęczy Karkonoskiej przysiadam na chwilę, żeby odpocząć. Przez chwilę się boję, że potem nie będę mógł wstać, ale na szczęście nie jest aż tak źle. Niestety, za przełęczą, jak to za przełęczą, droga zaczyna piąć się w górę. Spłacam teraz dług, który zaciągnąłem w tym szczęśliwym czasie, kiedy czułem się niczym kozica w windzie. Cóż, najwyraźniej biegacz górski jest jak Lannister z „Pieśni Lodu i Ognia” – zawsze musi płacić swoje długi. Tyle, że to boli. Wycieńczony, gdzieś przed Szyszakiem przysiadam na jakimś głazie.
– Czekasz na autobus? – śmieje się mijający mnie biegacz. – Nie przyjedzie!
Ma niewątpliwie rację, więc dość szybko zmuszam się, żeby iść dalej.
– Już tylko cztery i pół kilometra – pociesza mnie wolontariusz na Śnieżnych Kotłach. – Do tego droga prowadzi w dół, bo chyba tych niewielkich wzniesień nie uważasz za górki? – pyta retorycznie.
– Teraz to wszystko jest dla mnie górką – odpowiadam, ale przyspieszam kroku, a po chwili znów zaczynam biec.
– Dobry, dobry, jdu, jdu! – dopinguje mnie jakiś czeski turysta.
Powierzchowne draśnięcie
Metę na Szrenicy przekraczam po prawie siedmiu godzinach od momentu startu, co oznacza czas o ponad trzy godziny gorszy niż na maratonach miejskich. Jakieś pięć minut po mnie pojawia się Karolina. Łydkę ma całą zakrwawioną, ale wygląda na szczęśliwą.
– Powierzchowne draśnięcie! – lekceważąco macha ręką. – Upadłam na kamienie, ale krew już zaschła – wyjaśnia.
Uspokajam się więc i myślę sobie, że jeszcze dwa – trzy kilometry, a moja towarzyszka by mnie przegoniła. Na zawodach miejskich to ja jestem szybszy, no ale w górach przecież wszystko wygląda inaczej.
Krzysztof Ulanowski 'Berger’