Północ z 31 grudnia 2013 na 1 stycznia 2014 roku. Porozumiewawczo spoglądam na koleżankę. Obie doskonale wiemy, jakie myśli przelatują nam właśnie przez głowę. Już jakiś czas temu postanowiłyśmy, że dopniemy swego. Uda nam się! Zaparłyśmy się i już nie ma odwrotu. Latem tego roku zdobędziemy Rysy! Ale po kolei… Jeszcze nie tak dawno żyłam o samej kawie i papierosach. Od 13 roku jestem wegetarianką, ale był czas, że moja dieta składała się głównie ze slodyczy i makaronów. Poza tym moja kondycja… hmmm… Ujmę to inaczej – moje sflaczałe ciało, pozbawione JAKIEJKOLWIEK kondycji, ledwo było w stanie przejść dłuższy odcinek drogi, co dopiero mówić o zdobywaniu górskich szczytów.
Jednak jeden sukces miałam już za sobą – rzuciłam palenie. To pozwoliło mi uwierzyć, że mogę wszystko (ok, nie mogę polecieć na księżyc, podskoczyć na wysokość 10m czy poruszać się z prędkością światła, ale zdrowie i kondycja są w zasięgu mojej ręki!). Problem jaki pozostał do rozwiązania to moje obżarstwo. Gigantyczne uzależnienie od śmieciowego wege jedzenia. Makarony, kluski, wszelkiego rodzaju bułeczki, najróżniejsze słodkie zapychacze… i oczywiście kawa, obowiązkowo z mlekiem!
W desperacji zaczęłam szukać sposobów na to jak poradzić sobie z uzależnieniem od jedzenia. Trafiłam na stronę anonimowych żarłoków, ale ich filozofia 12 kroków – jest po prostu nie dla mnie. Szukałam dalej. Natrafiłam na mnóstwo diet (wszystkie standardowe): 5 posiłków, małe porcje, przeżuwać wolniej, skupić się na jedzeniu, ech… Jakby to było takie proste! Aż w końcu natrafiłam na artykuł o glutenie… O tym, że jego spożywanie może uzależniać. Później przypadkowo trafiła w moje ręce książka wegańskiego ultratriathlonisty – Rich Rolla. On również napomknął, że nawet nie chorując na celiakię można wykazywać syndromy alergii na to białko roślinne, że jego spożywanie może być bardzo szkodliwe. Na dwa tygodnie postanowiłam więc całkowicie zrezygnować z jedzenia produktów zawierających gluten. Wiele osób na tę wieść pukało się w głowę: „-Mięso wykluczyłaś, teraz jeszcze wszystkie produkty mączne, chyba nie za wiele możliwości jedzeniowych Ci zostało?” Na początku również mnie to martwiło. Okazało się jednak, że istnieje mnóstwo przepisów wegetariańskich… ba, mnóstwo wegańskich i do tego kompletnie bezglutenowych. Na początku piłam bardzo duże ilości świeżo wyciskanych soków, zajadałam się pysznymi kotletami z kaszy jaglanej i soczewicy, odkryłam makaron z brązowego ryżu, pokochałam komosę ryżową, różne odmiany fasoli (np. mung i azuki) i wiele, wiele innych wspaniałych i smacznych produktów. Po tygodniu takiego jedzenia, poczułam w sobie pokłady niesamowitej energii. Nie bardzo wiedziałam co mam ze sobą zrobić. Wtedy moja koleżanka oznajmiła mi: zaczynamy regularnie biegać! To był strzał w dziesiątkę. Treningi zaczęłyśmy od minuty biegu z przerwą na czterominutowe przemarsze po pięć serii. Na początku było bardzo ciężko. Obie miałyśmy wrażenie, że płoną nam płuca. Ale z każdym dniem, z każdym tygodniem było lepiej. Kondycja powoli zaczynała się pojawiać. Dostrzegłam, że już nie mam ochoty na słodycze, a i koło maślanych bułeczek potrafię przejść obojętnie! To było niesamowite! W międzyczasie w moje ręce wpadła książka „Jedz i biegaj” Scotta Jurka – wegańskiego ultrabiegacza. Jego historia dała mi kolejnego kopniaka i inspirację do kolejnych treningów i jeszcze zdrowszego odżywiania.
W czerwcu napisała do mnie organizatorka biegu na Hipodromie w Wesołej. Ten bieg wydał mi się o tyle ciekawy, że była w nim kategoria „przenieś swoje kilogramy”.
Poza tym kiedyś mieszkałam w Wesołej i sentymentalnie, przypominając sobie stare czasy, zaczęłam wnikliwiej czytać o organizowanym wyścigu na tamtejszym Hipodromie. Okazało się, że odbędzie się Bieg Żuków (dla dzieci) na 500m, Bieg Sobótki na 2,5 km, Bieg Przesilenia na 10 km oraz Sztafeta Świętojańska, również na 10 km. Na początku wahałam się czy brać udział w tej imprezie, jednak w końcu zdecydowałam, że pobiegnę. Dystans jak i kategoria były jakby stworzone dla mnie. Musiałam tam być. Oczywiście wzięłam udział w Biegu Sobótki (wtedy przebiegałam bez przerw na przemarsz około 5km po płaskiej, utwardzonej nawierzchni).
Na imprezę wybrałam się z chłopakiem i kumplem. W podróż wyruszyliśmy autem, około 7 rano, około 9 byliśmy już na miejscu. Podekscytowanie wzrastało z minuty na minutę. Szybko odnalazłam namiot w którym odebrałam swój pakiet startowy. Wtedy padło również pytanie:
-Czy ma Pani ochotę się zważyć i tym samym wziąć udział w kategorii „Przenieś swoje kilogramy”?
-Oczywiście, po to tu przyjechałam – odparłam z uśmiechem i wskoczyłam na wagę.
Pomiar wskazał 79,5 kg. We wspomnianej kategorii czas biegu dzielony był przez liczbę kilogramów i w ten sposób otrzymywano punkty. Osoba wygrywająca w tej kategorii musiała zdobyć ich jak najmniej.
O 10.15 zaczęłam się powoli rozgrzewać. Czułam się trochę dziwnie, bo zazwyczaj biegam wieczorami, nawet po 22, a tu trzeba było się ścigać z samego rana 😉
Z lekkim opóźnieniem, około 10.40 razem z intensywną, acz krótką ulewą – ruszył wyścig.
Na początku było łatwo, płaski teren, trawa i trochę piachu. Pierwszy podbieg zaczął się w lesie. Tam udało mi się wyprzedzić kilka osób. Niebezpiecznie zrobiło się przy ostatnim zbiegu – masa błota, do tego było dość stromo. Później wybiegało się z lasu i już po równej, dość twardej choć gruntowej nawierzchni dobiegało się do mety. Finiszowałam samotnie.
Bieg mnie nieco wykończył 😉 Zmęczyłam się jak po przebiegnięciu 5km po płaskiej nawierzchni. Piekły mnie płuca, lał się ze mnie pot. Byłam jednak szczęśliwa. To mój pierwszy w życiu wyścig biegowy. Z niecierpliwością czekałam na wyniki. W klasyfikacji generalnej byłam 9, nadal nie wiedziałam jednak, które miejsce zdobyłam w kategorii „Przenieś swoje kilogramy”. Intuicyjnie czułam jednak, że będzie dobrze.
Po paru godzinach oczekiwań, bodaj 3 zjedzonych bananach i wypitych 2 litrach wody, wywieszono wyniki. Z niedowierzaniem gapiłam się w kartkę. Byłam 1!
Byłam niesamowicie szczęśliwa! Czułam, że w tej kategorii mam szansę, ale pierwszego miejsca się nie spodziewałam. Ten wynik to była dla mnie bardzo miła niespodzianka i mini zwieńczenie kilkumiesięcznych treningów. Zyskałam jeszcze większą motywację do treningów i pokonywania własnych barier.
W lipcu udało mi się wdrapać na Rysy i tym samym osiągnęłam swój pierwotny cel, który przyczynił się do mojego bieganizmu.
Z kolei od połowy sierpnia mam kolejny biegowy cel: udział w I biegu wegańskim. Obecnie przebiegam dziesięć kilometrów w 1h11min i 11sek: https://www.endomondo. com/profile/5994601
Liczę na to, że na zawodach poprawię ten wynik.
Do zobaczenia w Warszawie! 🙂
Magda
P.S. Zaczęłam prowadzić bloga o wege jedzeniu i pozytywnej motywacji www.jedzeniemaznaczenie.eu