GSB Główny Szlak Beskidzki na Biegowo
Noc z 11/12 września siedzę wciśnięty w przedni fotel pasażera jakiegoś 25 letniego BMW kabriolet. Dobre pół nocy już leje, zadaję sobie pytanie, co jeśli za kilka dni będzie tak wyglądał szlak. Pytanie zostaje bez odpowiedzi. Pomiędzy zmęczeniem, natłokiem zawirowań i wydarzeń z ostatniego miesiąca, setek przebytych kilometrów w drodze, często w nocy, muszę znaleźć pomysł i siłę na szybkie spakowanie plecaka i wyruszyć niemal w całodzienną podróż w Bieszczady. Miejsce, do którego muszę dotrzeć to Wołosate. Malutka miejscowość wepchnięta niemal pod samą granicę z Ukrainą, gdzie dzikość przyrody wypiera cywilizację.
Zanim wyruszę w drogę, jeszcze króciutkie spotkanie z Rubin, która została mianowana sekretarzem prasowym całego przedsięwzięcia. Był już zmierzch, gdy niewysoka sylwetka pojawiła się na parkingu w umówionym miejscu. Tak to Rubin, w ręku kartonik, a w nim chyba prawie wszystko, aby przeżyć w dżungli. Mój plecak dysponuje niestety ograniczonymi możliwościami, dlatego też ograniczyłem się do magicznego magnezu sztuk 4, elektrolity sztuk- brak danych, wziąłem ile było 🙂 . Malutkiego mydełka i żelu.
Po za tym w skład mojego plecaka wchodziło:
Folia NRC, maść rozgrzewająca, kremy i skromna apteczka.
Trzy koszulki, 3 par skarpet, dwie pary bokserek, spodenki krótkie i spodnie długie.
Kurtka przeciwdeszczowa, czapka, czapeczka z daszkiem, rękawiczki, dwa bidony, Power bank, kabelek od zegarka, 5 marcepanów o wadze 100 g każdy.
Po zatankowaniu bidonów bagaż zrobił się, jak dla mnie ciężki. Należy tu zaznaczyć, że z plecakiem nie biegam od dawna, a preferuje pas biegowy pewnej marki. Nie lubię naprawdę biegać z plecakiem. Nie robiłem kompletnie żadnych treningów z plecakiem przed tym wyzwaniem. Gdy dosiadłem zapakowany plecak przytłoczył mnie jego ciężar. Pierwszy dzień był naprawdę ciężki, a ująć z plecaka nie było co, bo wszystko potrzebne.
Dzień wcześniej obdzwoniłem całe Wołosate, na numery jakie tylko znalazłem w necie. Wszystko zajęte. Pogodziłem się z myślą, że z Ustrzyk Górnych będę musiał dorabiać z samego rana 6 km do początku szlaku. W drodze do Ustrzyk, wpadłem na pomysł, aby pojechać do końca PKS-em czyli do Wołosate i osobiście poszukać raz jeszcze noclegu. Pomysł udał się już w pierwszym podejściu łapię nocleg na dziś. Mając spory zapas dnia postanawiam wrócić do Ustrzyk Górnych, zjeść coś oraz zaopatrzyć się w produkty na kolację i śniadanie. Po zaliczeniu punktów dnia do Wołosatego udaję się z buta z reklamówką pełną smakowitości owocowych. Siata ciężka, a te 6 km dłuży się i dłuży. Reszta dnia mija tak szybko, że po obfitej kolacji leżę już i myślami wbijam w szlak się.
Wołosate 14 września – Pobudka 4.30
Lekkie śniadanie i ruszam na początek szlaku, gdzie uwieczniam tą historyczną chwilę.
Biegiem ruszyłem, zaraz za tabliczką koniec Wołosate zaczyna się dzicz. Odgłosy z pobliskich łąk lasów, zatrzymują mnie. Stoję i nasłuchuję, co to jest? Moje największe obawy to niedźwiedzie. Słabo znam Bieszczady, nie wiem czego spodziewać się. Po kilku minutach przezwyciężam strach mimo że odgłosy, ryki itp. są coraz bliżej, są tak wyraziste jakby były dosłownie 100 m ode mnie.
Pozostaje biec i rozglądać się dokoła siebie. Jest jeszcze ciemno, pół szaro robi się w drodze na granicę z Ukrainą. Ryki hałasy nie milkną i nie umilkną, aż przez najbliższe dwie godziny. Tak samotny i bezbronny nie czułem się jeszcze nigdy w górach. Natura w całej okazałości. Przekrój dźwięków od A do Z. Dokoła dzikie góry, z dzikimi stworzeniami, które nastawione są na przetrwanie. Ja również nastawiłem się na przetrwanie, biegiem, czerwonym szlakiem, przez Połoniny do najbliższej miejscowości Ustrzyk Górnych. Jak najdalej od tych odgłosów, które nie są przyjemne, a na pewno nie są przyjacielskie. To królestwo zwierząt i to one ustalają tutaj reguły. Czmycham stąd mimo piękna jakie widzę i słyszę, dreszczyk emocji dodaje jeszcze ślad na szlaku łapy i pazurów niedźwiedzia.
Zastanawiam się kiedy spotkam pierwszego człowieka. Jest! są! nie jeden, a troje naraz, widzę że mają sprzęt fotograficzny, są na Tarnicy, musieli też włożyć poranny trud by o tej porze znaleźć się tutaj. W drodze do Ustrzyk G. mijam jeszcze jedną również trzyosobowa grupę samców i na samym zbiegu już parę idącą w górę.
Pierwszy etap zaliczony, teraz króciutkim przecięciem asfaltem kieruję się na Połoninę Caryńską, a następnie na Wetlińską.
Ostre podejście, doskonale pamiętam je z biegu Rzeźnika, gdy to z Bennetem przemieszczaliśmy się tutaj ładnych parę lat temu. Tylko, że wtedy zbiegaliśmy nim. Tego dnia było naprawdę gorąco, temp dochodziła do 30 stopni C. Na górze grzało jak diabli. Wyobraziłem sobie jakie trudy miał Maciek Więcek, gdzie temperatury czerwcowe to dopiero dają popalić. Ja tego dnia sam miałem ochotę chłodzić się w rzece, a co dopiero w czerwcu przy rozgrzanej ziemi nocą i dniem. Wszędzie tam gdzie jest możliwość uzupełniam płyny. Był postój w Ustrzykach G. w schronisku Chatka Puchatka…..
Połoninami nie łatwo biec, tłum ludzi tego dnia, piękna pogoda, niedziela zaowocował w rzeszę turystów. Budowa podłoża również sprawia trudności z układaniem stopy w biegu. Tego dnia mam najwięcej wywrotek, niektóre były naprawdę groźne, ale kończące się szczęśliwie na ostatnią chwilę. Nawet raz gałąź dostała z główki 🙂 .
Największe zwątpienie miałem pierwszego dnia w Cisnej na 61 km. Było to jedyne zwątpienie i tak jak szybko przyszło tak szybko odeszło. Planowałem tego dnia zrobić więcej niż 76,5km. Dzień przyniósł inne rozwiązanie, na Przełęczy Żebrak decyduję się na zakończenie dzisiejszego etapu i odbić od szlaku 2 km na nocleg do bazy studenckiej Rabe. Dlaczego tak? Postanowiłem nie przemieszczać się po zmroku ze względu bezpieczeństwa. Muszę przyznać, że liczyłem że o tej porze roku będę miał światło dnia aż do godziny 20. Przeliczyłem się, już kwadrans po 19 robiło się szaro, a kilka minut później zupełnie ciemno. Ograniczyło to moje przemieszczanie się w ciągu dnia, bo liczyłem na 15 godzin dziennie światła, a okazało się że będę dysponował 13 godzinami, gdyż Pan Bóg żarówkę podkręcał tuż przed 6 rano, a po 19 już zakręcał. Uświadomiłem to sobie pierwszego dnia, że dzienny kilometraż będzie mniejszy niż początkowo zakładałem. Cóż, rady na to nie było żadnej. Morale nie spadło, przyjąłem poprawki jakie dzień dawał i napierałem dalej.
Ktoś może zadać pytanie dlaczego nie zdecydowałem się wcześniej zaatakować szlak. Otóż, początkowo myślałem o maju/czerwiec, tak zakładał plan, ale życie zawodowe nie pozwoliło mi na jego realizacje, drugim terminem był właśnie wrzesień, który uważałem, że w tym miesiącu jest najstabilniejsza pogoda i najłatwiej ją przewidzieć.
W bazie noclegowej Rabe zastaję trzy urocze dziewczyny. Bardzo sympatyczne. Sama chatka powala swym wyposażeniem i wyglądem. W środku materace koce, piecyk z drewnem, woda, jest wszystko to co potrzeba. Do mycia pobliski z strumyk. W środku bardzo przytulnie i ciepło. Usypiam bardzo szybko.
Dzień Pierwszy 76,5km plus 2km extra na nocleg. Czas 13h09min. D+3965, D-3879.
15 września Przełęcz Żebrak
Poranna pobudka nieco później niż planowałem, tak dobrze tam się spało i tak cieplutko było.
Odrabiam 2 km pod górę z chatki na Przełęcz Żebrak. Odcinek do Komańczy wydaje się był łagodny. Jeszcze dobrze nie obudziłem się, a przed oczami mam kilka ogromnych włochatych punktów, które również gapią się na mnie. Nagle gwałtowny ruch i trzęsienie Ziemi. Całe stado Żubrów w odległości 50 metrów przecięło mi szlak. Stoję jak w murowany, jeszcze nigdy w życiu na żywo nie widziałem Żubra, a tu taka miła niespodzianka, całe stado około 14 sztuk. To nie koniec żubrowego dnia, pół godziny później spotykam następne stado już nieco obok szlaku. Tak zaczął się mój drugi dzień napierania 🙂 .
W baku tylko pół bidonu wody, a do Komańczy 20 km. Mówię sobie w Duszatynie zatankuję. Niestety byłem tak wcześnie, że chatka z napojami była jeszcze zamknięta. Robi się coraz cieplej, jadę kropelka po kropelce, aż zaczyna brakować :-). Jeszcze tylko skok przez jedną błotnistą, mokrą górkę i będę napojony.
Zaplanowałem sobie tego poranka śniadanie w schronisku w Komańczy. Niestety obszedłem się smakiem, gdyż kuchnia tego dnia akurat była nieczynna i miała remont. Dobrze, że zatrzymałem się wcześniej w sklepie. Właściwie zatrzymywałem się niemal w każdym sklepie, gdzie zaopatrywałem się w płyny jak i w owoce. Moje główne menu to banany, pomidory, jabłka, ogórki, pomarańcze, czasami śliwki, raczyłem się tym co oferował sprzedawca, wybór owoców niestety bardzo słaby, szczególnie w małych miejscowościach.
Po minięciu schroniska w Komańczy, spotykam dwóch sympatycznych energicznych panów. Plecaki wypchane po brzegi, idą cały szlak, na mój widok jeden od razu strzela z armaty – ULTRA.
-Tak jest Panie, ultra.
-W jaki czas celujesz?.
Mówię, że miało być sześć, ale plan zweryfikował się na siedem i tego będę się trzymał.
Uprzedzają mnie, że przed Bartnem jest szlak kiepsko oznaczony i że jest jeszcze kilka miejsc w Beskidzie Niskim, gdzie należy uważać. Zostawiając Komańczę opuszczam Bieszczady i pakuje w 150 km odcinek Beskidu Niskiego. Odcinek, którego obawiam się najbardziej na całej trasie.
Dzisiejszy odcinek nie należy wydawałoby się do wymagających. Szlak póki co jest oznaczony dobrze, ale jakoś tak mozolnie dziś idzie. Znów patelnia, łysy grzeje od 11, a przede mną Tokarnia 778m. Co?! niewysoka niska górka, ha!, owszem ale jakie podejście!. Na rozgrzanej łące wyciska ze mnie wszystkie krople. Co wypiję to po sekundzie już spływa po mnie. Otuchy dodaje mi pełzający wąż, który przeciął mi ścieżkę jak samolot tanich linii lotniczych.
Dziewczyny z chatki mówiły, że w Niskim są ciężkie podejścia. Oto miałem pierwszy przykład. Toczyłem się na Tokarnie, nagrodą są piękne widoki. Znajduję się też na odcinku, gdzie punktów z wodą jak na lekarstwo. Pomiędzy Komańczą, a Rymanowem Zdrój sklepów brak. Dobre 40 km posuchy.
Jak mówiłem grzało tego dnia dość mocno. Robił się powoli problem z paliwem. Wierzyłem, że w Puławach Górnych lub Dolnych na coś trafię. Nie trafiłem, a z nadziei wybił mnie miejscowy osadnik Puław, że najbliższy sklep w Rymanowie Zdrój. ……………………. ale jest Bar Leśny w Rudawce.
Od tej chwili to był mój cel. Trzeba odbić od szlaku około 1500m. Jest bar czynny, pragnienie zaspokojone. Powrót 1500m i szlakiem do Rymanowa Zdrój, w którym nawet się nie zatrzymuję, a miasteczko bardzo urocze, spodobało się mi, ale dziś czasu brak na chwilową przerwę, napieram do Iwonicza Zdrój, by zdążyć przed zmrokiem i znaleźć nocleg.
Do Iwonicza docieram jeszcze za dnia, atakuję pierwszy lepszy lokal z napisem pokoje. Miejsc brak, ale jest bar więc zamawiam solidną porcję surówek i frytek. Następnie po około pół godzinnym szukaniu noclegu, w końcu udaję się. Cieszę się, że po dwóch dniach napierania wreszcie wezmę gorący prysznic.
Nic z tego, dziś rura pękła i prysznica nie będzie, właśnie ekipa naprawia usterkę. No cóż, dostaję miskę i trochę gorącej wody od gospodarza, wystarczy, lepsze to niż nic.
Dzień drugi 60,5km, Czas 10h56min, D+ 1859, D- 2281.
16 września Iwonicz Zdrój
Czas wyjścia 5:40. Na ulicach Iwonicza ciemno jeszcze, piekarze rozwożą pieczywo, a mieszkańcy udaję się do pracy. Czasami czuję ich wzrok. Znikam za kilkoma zakrętami.
Pamiętam jak kila miesięcy wcześniej Pan Lucjan, mówił nie tyle o oznaczeniu szlaku w Niskim, a główną uwagę zwracał, ze jest on mokry. Ten dzień potwierdził to. Ilość błota jaką można byłoby przerzucić z Beskidu Niskiego, można byłoby zbudować drugą Warszawę.
Dziś kolejne podejście, które zapamiętam na zawsze Cergowa 716m. Z Cergowej lecę do Chyrowej na małe co nieco. Jest sklep dobrze zaopatrzony.
Jak na Beskid Niski myślę sobie szlak jest oznaczony dobrze. Wszystko do czasu. W drodze na Bacówkę w Bartnem , po zbiegu, gdzie zaczynają się mokradła tracę szlak. Zagłębiam się w zagajnik i próbuję odnaleźć właściwą drogę. Po małym kręceniu odnajduję właściwą ścieżkę i docieram do Bacówki.
W Bacówce gospodarz oznajmi mi, że ktoś dzwonił w mojej sprawie i uprzedził o moim przybyciu. Trochę jestem zdziwiony no bo i po co i dlaczego?!. Po zapoznaniu się z moją dietą wegańską, dostaję propozycję upieczenia frytek. Brzuszek burczy, na co dzień nie jem i unikam takich dań, mimo że nie jest mięsne to nie należy do zdrowych, ale bieg ultra wymaga ‘’małych’’ poświęceń. Nie grymaszę tylko cieszę się jak dziecko. Do tego dostaję świeżutką mizerię z pomidora, ogórka zwykłego i małosolnego. Na deser propozycja jabłek od gospodarza tyle ile udźwignę. Udźwignę jedno, więc dźwigam jedno. Straciłem dużo czasu na pobyt tutaj chyba prawie całą godzinkę, ale za to syty.
Robi się późnawo już na nocleg do Regietowa nie dam rady dotrzeć. Wychodzi na to, że zanocuję w miejscowości Ług (Zdynia). Na mapie widziałem, że jest tam jakiś ośrodek szkoleniowy oferujący noclegi. Docieram tuż przed samym zamknięciem sklepu. Napoje i owoce to kupowane przeze mnie produkty w takich punktach, nie było inaczej i tym razem. Nocleg okazuje się być przy samym sklepiku.
Z noclegiem nie ma problemu, mało tego, dostali telefon od Rubin, że kuchnia ma przygotować wegańską strawę. Dziękuję, kuchnia wywiązała się z zadania na 6+. Pani kucharka powiedziała, żebym sobie nie myślał, że tutaj nie wiedzą co to jest weganizm. :-). Wcale tak nie myślałem, ale zdziwiłem się, że coś przyszykowali dla mnie. :-).
Dzień trzeci 71,5km Czas 13h28min D+ 2798, D- 2704.
17 Września Ług.
Wydostać się z mglistej doliny w Beskidzie Niskim nie jest łatwo, ostrożnie uważnie poruszam się w półmroku od znaczka do znaczka. Powoli, ale do przodu. Im wyżej tym przejrzystość wyraźniejsza i coraz widniej.
Na dzień dobry kolejne podejście, którego nie zapomnę Kozie Żebro. Przy akompaniamencie różnych odgłosów z lasu zdobywam Kozie Żebro. Za Ropkami, a w drodze na Banice szlak tak zamotał, że pukałem do chałupy, która stanęła mi na drodze. Przemiła pani wyjaśnia, żę owszem szlak tędy szedł, ale kiedyś, teraz omija jej prywatną działkę, trzeba iść wzdłuż jej granicy. Start żadnych, ale czas i zamota, nie lubię tego.
Zbliżam się do Krynicy Zdrój, a to oznacza po pierwsze opuszczenie Beskidu Niskiego 150 km mokrych, błotnistych dzikich ścieżek. Pająki przez dwa dni po mnie chodziły i odczepić się nie chciały. Jeszcze dzień później wyrzucałem je z koszulki, którą miałem w plecaku. Po drugie czas na obiad! 🙂 .
Przelatując przez miasto, napotkałem tani jak barszcz bar szybkiej obsługi. Od ręki ( a o to chodziło) dostałem ziemniaki, surówkę i herbatę. Dziś 17 września, tą datę w Polsce szczególnie pamięta się. Obiadek konsumowałem przy gawędziarskim historyku, którego można było usłyszeć z radia jakie nadawało w lokalu. Jako, że interesuję się tymi tematami, przykro było opuszczać lokal, no ale służba na szlaku 🙂 ,
Był pomysł, aby to co nie potrzebne wysłać pocztą do domu. No ale co jak wszystko potrzebne, ciążył mi ten plecak, i jedyne co mógłbym wysłać to urządzenie Power bank, który dość ważył. Zdecydowałem, że nic nie będę wysyłał, to co zabrałem wydawało się być konieczne i niech tak zostanie do końca trasy. Po opuszczeniu miasta czekało na mnie podejście na Jaworzynę Krynicką, następnie Runek, Hala Łabowska, miejsca znane z trasy 7 Dolin.
Dziś koniecznie chciałem dostać się dalej niż Rytro. Doskonale wiem, że z Rytra w którą stronę, by się nie poszło jest mocno w górę. Rytro leży raptem na 338 m n.p.m. Za cel obrałem sobie chatkę pod Niemcową. Na mapie miałem zaznaczone, że czynna sezonowo. Rubin upewniła się, czy sezon jeszcze trwa. Powoli zmierzch zapadał. Mocnym, szybkim i zwartym krokiem napierałem pod górę. Mocny chłodny wiatr nie dodawał otuchy, ale za to napędzał mnie by jeszcze przyspieszyć. Na Niemcowej melduję się niemal z zapadniętym zmrokiem. Odpalam czołówkę, las gęsty i ciemny w drodze do chatki. W końcu jest, uradowany, że zaraz się ogrzeję i będzie gdzie spać.
Jest co zjeść, co wypić i z kim pogadać. Sama chatka to najbardziej klimatyczne miejsce na całej trasie, a nocne i poranne widoki powalają z nóg.
Dzień czwarty 72km, czas 13h09min D+ 2748, D- 3187
18 września Chatka pod Niemcową
Wszyscy jeszcze spali, gdy opuszczałem ciepłe przytulne i piękne miejsce. Kierunek Radziejowa. Tuż po wyjściu na szlak, nagle jak pierun przemknął gość na rowerze.
Qrcze?!, o tej porze?, na tej wysokości? (Niemcowa 1001m), co jest grane?, przecież nie piłem gruzińskiego trunku jakim raczono się w chatce. Nie dam za wygraną i dawaj za gościem. Z górek miał przewagę, ale pod górę dochodziłem go i wyprzedzałem. Zagadnąłem,
-do roboty?
-Nie, na borówki, końcówka już, ale jeszcze są. A Wy gdzie, na Przechybę,
-tak na Przechybę i dalej,
-aha.
Nie wiem ile to było, ale dobre 2-3km ścigaliśmy się i mogę powiedzieć był remis :-). W końcu odbił na swoje borówki, a ja z nadzieją na śniadanie w schronisku na Przehybie podążałem przed siebie. W schronisku pocałowałem klamkę, bar jeszcze nieczynny, za wcześnie. Następny przystanek Krościenko nad Dunajcem. Tam coś ciepłego na pewno zjem, myślę sobie.
Tego dnia wiało przeokropnie, bardzo chłodny, czasami mroźny wiatr. W biegu przeszywał spocone ciało, aż do gęsiej skórki. Widoczność za to kapitalna, widok Tatr ucieszył bardzo.
W Krościenku i tym razem nic ciepłego nie zjadłem, jestem tak wcześnie, że otwarte są tylko sklepy, ale namierzyłem kramik z warzywami i owocami. Czysta rozkosz. Siata zakupów, konsumpcja na ulicach Krościenka i tym samym opuszczam Beskid Sądecki, mój ulubiony, bardzo go lubię, podoba się mi i już. 🙂
Przede mną Gorce i Lubań Wielki 1211m, a Krościenko leży na 420m. Była to długa wspinaczka, Lubań jest naprawdę wielki. Co jakiś czas mijam oznaczenia trasy, z tego co zorientowałem się to Maraton Gorce. Po drodze do schroniska na Turbaczu, jeszcze czeka mnie Kiczora.
W schronisku na Turbaczu, ruch duży, zabawny był pewien chłopak, który pytał obsługę , czy w pobliżu , dokładnie to, czy w okolicy jest jakiś bankomat. :-).
Z Turbacza czekał mnie długi ponad 15 km zbieganie do Rabki Zdrój. W Rabce duża zawierucha z noclegiem, przez to zawirowanie gubię mapę w centrum. Po namierzeniu noclegu, w którym pomogła Rubin, wróciłem się szukać mapy. Było już ciemno i mały ruch, mapę odnalazłem :-).
Dzień piąty 72km, czas 13h09, D+ 2748, D- 3187.
19 września Rabka Zdrój
Wyjść z Rabki czerwonym szlakiem o tak wczesnej porze jest nie lada sztuką. Szlak prowadzi dobrze do momentu jak pojawiają się pola i przestrzeń. Miał być łatwy odcinek, by przeciąć Zakopiankę i dalej do Skawy. Na czerwonym szlaku nie ma łatwych odcinków, każdy daję popalić pod innym kątem. Czas stracony na odnalezienie szlaku i dorobienie dystansu mocno denerwuje. Sam szlak z Zakopianki do Skawy, jest jeszcze dzikszy niż ścieżki w Beskidzie Niskim. Ten odcinek to już tylko sympatycy czerwonego szlaku chyba pokonują, bo walorów krajoznawczych nie ma żadnych. Udaję się dostać do Skawy, następnie czeka mnie klepanie trochę asfaltu, aż do Jordanowa i kawałek zanim.
Za Jordanowem zaczyna towarzyszyć mi pies. Nic nie mówi, tylko biegnie przede mną uchachany z jęzorem do trawy. Towarzyszył długi odcinek, do momentu jak trzeba było przekroczyć lodowatą rzekę. Mostku nie było, a szlak przecinał rzeczkę. Piesek nie zdecydował się na zimną kąpiel, nie chciałem go przenosić, bo do końca nie byłem pewny, czy to bezdomny piesek. Przypomniała się mi też krowa, która w Beskidzie Niskim, również towarzyszyła mi , z dobre 300 metrów. 🙂
Dziś na szlaku dużo pod górę, w tym najwyższy punkt czerwonego szlaku Babia Góra (1725m). Na początek z Bystrej (448m), podjazd na Okrąglicę (1247m) i na Policę (1369m). W schronisku na Starych Wierchach ładuję dwa ogórki kiszone. Pani zdziwiona, że najedzony hehe. Nie chcę tracić czasu na przygotowywanie posiłków.
Dzisiejszy dzień i jutrzejszy jest decydujący, by zmieścić się w siedmiu dniach. Gołym okiem widać, że idzie zmiana pogody, której obawiałem się najbardziej.
Przy silnym, zimnym wietrze po kolei osiągam szczyty. Ten wiatr był niczym w porównaniu z tym jak wiało na Babiej. Był tak mocny i tak zimny, że przeszywał mnie aż do kości, a z oczu czasami wyciskał ze mnie łzy. Na szczycie Babiej zatrzymałem się tylko na sekundę. Napisałem sms do Rubin:
,,Halo Baza, Halo Baza, jestem na szczycie, powtarzam jestem na szczycie”.
Sms ten to nawiązanie do słynnego cytatu z rozmowy, jaką Krzysztof Wielicki przeprowadził z Andrzejem Zawadą ze szczytu Mount Everestu. Zimą.
Szybko stamtąd zawinąłem się do Markowych Szczawin. Szybki posiłek i długa ciężka droga do schroniska na Hali Miziowej. Na Przełęczy Glinne byłem już tak wypompowany, że podejście, cholernie strome na Halę Miziową dało mi popalić najbardziej ze wszystkich podejść jakie do tej pory na tym szlaku pokonałem. Zapadł już zmrok, a ja jeszcze nie byłem na miejscu. Po drodze mijam jeszcze grupę chyba czteroosobową, która widzę, również ma już dość i też kierują się do schroniska. Tempo mają słabe, więc odpuszczam i napieram nadal sam. Oj mocno mną poszarpało, ta końcówka, ale był to dzień rekordowy pod względem kilometrażu na mojej wyprawie.
Dzień szósty 78km, czas 14h06min, D+ 3750, D- 2944
20 września Hala Miziowa – Decydujące starcie
To był rytuał jak do biegu na zawodach. Założyłem sobie jeden postój, nie robiąc żadnych przerw. To miał być bieg po zwycięstwo. Ostatni dzień, jak pogoda pozwoli. Wiedziałem, że tego dnia pogoda zmieni się, że może padać, a nawet zagrzmieć. Na zmianę pogody zapowiadało się już od dwóch dni.
We wczorajszej rozmowie telefonicznej z Rubin, potwierdziło się to co widziałem w górach. Budząc się w nocy z bólu mięsni, które rzucały prawie każdej nocy na prawo i lewo, widziałem jeszcze gwiaździste niebo. Nad ranem już takie nie było, co ujrzałem to mgła i chmury. Plan polegał, by tak się sprytnie przemieszczać, aby nie trafić na nawałnicę w nieciekawym miejscu. Sprytny plan? Napieranie non stop. Mało tego chciałem koniecznie dotrzeć do Ustronia przed zmrokiem.
Ognia! Rano znów krzaki i lasy poruszone odgłosami z oddali, a czasami na wyciągnięcie ręki. Planowałem gorącą herbatę w schronisku na Rysiance. Nic z tego, sprzątanie kuchni, trzeba czekać 15 minut.
-Pani kochana ja nie mam dziś 15 minut.
Napieram dalej. Może na stacji Słowianka złapię jakąś bułę. Też nic z tego gospodarze jeszcze śpią. Do Węgierskiej Górki tak rozpędzam się, że niemal łapię jelenia za tylne nogi. :-). Szlak również tutaj płata figla, jest nowa droga i oznaczenia niekoniecznie są czytelne. Jeszcze przy takiej pogodzie, gdzie chmury wiszą 5 centymetrów nad szlakiem, a z nieba kapie co nieco za uszy.
Pogoda nie zapowiada się ciekawie na ten dzień. Mówię sobie jeszcze tylko dzisiaj, proszę, dziś są moje urodziny, niech jeszcze dziś wytrzyma, ten ostatni dzień.
W Węgierskiej Górce, króciutki postój na prowiant i wodę i dalej w górę na Baranią Górę. Mgła, mroźna mżawka i czasami bardzo wietrznie. Turystów sporo, jest sobota i liczyłem, że spotkam ich w dość dużej ilości. Skoro tyle osób to myślę sobie, może nie ma prognozy burzowej, a jak nie ma prognozy burzowej to już nic mnie dziś nie powstrzyma, aby dotrzeć do mety. 🙂
Barania spowiła się we mgle, widoczności żadnej z tej wieżyczki turyści nie mają. Mknę między polsko czeskimi turystami do schroniska na Przysłopie pod Baranią Górą. Nigdy nie byłem na Baraniej Górze, zawsze jakoś tak mijałem ten szlak, cieszę się, że tym razem mogę go zobaczyć i zaliczyć. W schronisku to co wydają najszybciej, frytki i surówka, której normalnie nie serwują do frytek, ale Pani zrobiła wyjątek.
Dalej mokrym, niełatwym szlakiem na Kubalonkę, a stamtąd już na Kiczory, czyli prawie w domu. Na odcinku Kiczory-Czantoria trenowałem wiele razy, znam te zakręty. 🙂 .
Z Kiczor to idę już jak burza, zaliczając po kolei Stożek Wielki, Soszów Wielki, Czantorię. W między czasie pogoda robi się ładna, chmur ubywa i pojawia się Słońce. Dostaje też sms od Rubin, że tak mknę, że przerażam ich 🙂 .
Z Czantorii robię sobie lekki trekking, nie chcę by na końcowym odcinku co się mi przytrafiło, tempo spowalniam, mam spory zapas przed zmrokiem, mogę sobie pozwolić. Jest Ustroń Polana, jeszcze tylko podejście do schroniska na Równicy i w dół w dół 4km do mety.
Mijając schronisko już czuję relax, odprężenie, czuję metę. Radość narasta. W Ustroniu czeka Tomek, przyjechał specjalnie po mnie z Częstochowy, by zabrać, brudnego, wyczerpanego Beskidzkiego Wilka do domu.
Tomek najpierw robił zdjęcie swoim telefonem, a dopiero później moim aparatem. Czas przybycia to godz. 19.15.
Dzień siódmy 81km, czas 13h10min D+ 2839, D- 2839
Przez siedem dni moim domem były góry.
Wyruszyłem 14 września o godz.5:08 z Wołosatego, dotarłem 20 września o godz.19.15 do Ustronia. Czas łączny 158 godzin i 7 minut. Zapis trasy zegarek Ambit S. wymierzył 513 km. Przewyższenie D+ 19476, D- 21769. Udostępniłem zapis na moim profilu sportowym Lukas Wlodec Pawlowski.
https://www.facebook.com/pages/Lukas-Wlodec-Pawlowski/222794447912861
Dziękuję wszystkim za wiarę, wparcie, dobre słowa, smsy, oraz tym którzy zaangażowali się w projekt, czyli sekretarzowi prasowemu Rubin, ukłony niskie, oraz Tomkowi za specjalny przyjazd po mnie, ukłony po raz drugi. Dziękuję, to była wspaniała przygoda.
Dziękuję również Akademii Marmot za wparcie sprzętowe. Sprzęt służył dzielnie i ma się dobrze!.
Pozdrawiam cała brać ULTRA i cała resztę.
Beskidzki Wilk Wlodec 🙂
Zobacz też popisy autora na :
GSS Główny Szlak Sudecki na Biegowo