Czyli o tym, co może dać tai chi biegaczowi. Co ma bieganie do tai chi i co ma tai chi do biegania? Nie wydaje mi się, żebym potrafił odpowiedzieć na oba te pytania „na pewno” i że moje odpowiedzi będą pomocne komuś kto biega i ćwiczy tai chi w innych proporcjach niż ja. Opowiem Wam po prostu, jak w moim przypadku te dwie rzeczy się łącz i co tai chi daje mojemu bieganiu.
Czym jest tai chi?
Definicji tai chi jest tyle, ilu praktyków. Mogę więc pisać, że jest to zestaw ćwiczeń pochodzący z Chin sprzed ho ho ho lat, że praktykuje się go dla zdrowotności, albo jako sztukę walki, że jego głównym założeniem jest utrzymanie harmonii między yin i yang, ale w kontekście biegania byłyby to dość rozdmuchane i zgoła niepotrzebne. Na potrzeby tego artykułu chciałbym więc zdefiniować tai chi jako system obserwowania napięć w ciele, świadome ich niwelowanie i jak najefektywniejsze poruszanie się.
Może brzmi to dość pokrętnie, ale krok po kroku postaram się przerzucić tych kilka słów na bardziej praktyczne obrazki.
Po pierwsze – obserwacja
Tai chi w fazie praktyki jest nieznośnie wolne. Każdy ruch spowolniony jest do granic przyzwoitości. Wykonanie pojedynczej formy (czyli sekwencji ruchów) może zająć nawet do czterdziestu minut. Dlatego nie tylko osoby obserwujące praktyków tai chi są narażone na zaśnięcie, ale też sami praktycy muszą bardzo uważać, żeby nie odpłynąć. Jeden z moich pierwszych treningów, tak się zresztą skończył – słyszę, że ktoś chrapie, patrzę, a to ja. Ta powolność ma jednak wielką zaletę – na wykonanie ruchu jest czas. A dzięki temu można go obserwować. I nie tylko lokalnie (podnoszę dłoń, skręcam stopę, zaciskam pięść), ale też globalnie (kiedy podnoszę rękę, wywołuje to podnoszenie barków, a to z kolei sprawia, że spinam łopatki, przez co muszę podkulić miednicę itd.). Duża ilość czasu potrzebna na wykonanie ruchu pozwala obserwować, co dzieje się z całym ciałem. I przez całe ciało, mam na myśli całe ciało. To zresztą jest jedna z zasad tai chi – ciało porusza się jako jedność. Kiedy ruszamy ręką, ruszamy CAŁYM CIAŁEM i ręką.
Trening jest zbieraniem materiału. Uczymy się obserwować, w których miejscach ciało przestaje działać poprawnie. Nie tylko czujemy, gdzie pojawiają się napięcia, ale do tego widzimy relacje pomiędzy napięciem, a jego przyczyną w ciele (bo czasem spięcie jednej partii mięśni, wynika z napięcia i złego ustawienia ciała zupełnie w innym miejscu). Nasze odczucia wysubtelniają się. Kiedy pojawia się napięcie, szybciej je wychwytujemy. A dzięki temu szybciej możemy zareagować.
Po drugie – pozbywanie się napięć
Idealnie byłoby poruszać się tak, żeby ciało nie napinało się ponad potrzebę. Kiedy już wiemy, gdzie nas spina, mamy szansę zlikwidować te napięcia. Z doświadczenia mogę powiedzieć, że ciało napina się nie dlatego, że napinamy mięśnie, ale dlatego, że nasza postawa wytwarza taki układ pomiędzy szkieletem a grawitacją, że mięśnie, aby utrzymać ciało w pionie, muszą się nie lada napracować (ok – pomijam stres). Poprawki wprowadzamy przez zmianę ustawienia ciała, pracę z oddechem i ze świadomością. Ustawienie ciała to stworzenie takiego układu pomiędzy szkieletem, mięśniami a grawitacją, który będzie działał na naszą korzyść, a nie przeciw nam. Co mam ma myśli? Tai chi, to szukanie takich pozycji, w których grawitacja nie będzie ściągała nas w dół. Pamiętajcie, że przyciąganie ziemskie jest siłą i to siłą, która oddziałuje na nas cały czas.
Spróbujcie odchylić się do tyłu i tak zostać godzinę albo dwie. Zobaczycie, że poza potwornym bólem wasze ciało zacznie się dostosowywać do tej niewygodnej pozycji. Ba – już po dwudziestu minutach możecie poczuć jakąś zmianę. A czasem zła postawa ciągnie się za nami przez więcej niż kilka lat. Ciało zawsze się dostosuje, co nie znaczy że to zdrowe.
Oddech jest narzędziem, dzięki któremu można wypuszczać napięcie. Kiedy bierzemy wdech, ciało i tak automatycznie się napina. Z wydechem zazwyczaj rozluźnia się. Świadome wykorzystanie tego mechanizmu pozawala nam, likwidować te napięcia, które najbardziej nam przeszkadzają. A co do świadomości – czasem najłatwiej dotrzeć do rozluźnienia poprzez obraz, nie kombinować czy rozluźnić mięśnie zębate przednie czy tylne, albo dźwigacz łopatek. Zamiast tego wyobrazić sobie, że ktoś z miejsca spięcia spuszcza powietrze. Efekt będzie lepszy, do tego można uzyskać go na pstryknięcie, nawet bez konieczności orientowania się w anatomii.
Podczas mojego drugiego maratonu spodziewałem się, że będę umierał między 32 a 36 kilometrem, bo zawsze umierałem po przebiegnięciu tego dystansu. Zawsze odnoszę wrażenie jakby powietrze zamieniało się w budyń i zaczynało stawiać opór każdemu mięśniowi. Wszystko leciało na łeb – siła, rytm, koordynacja i przede wszystkim chęci. Wtedy włączyło mi się chyba po raz pierwszy tai chi podczas biegu. A przynajmniej wtedy po raz pierwszy to zauważyłem. Kiedy kryzys faktycznie przyszedł i mięśnie wbiły się w tę budyniową ścianę, moja uwaga zaczęła skanować ciało. Przeszukiwała każdy centymetr, żeby sprawdzić co jest nie tak (etap rozpoznania). Znalazłem co nieco, więc mogłem to odrobinę skorygować (etap niwelowania), a dzięki temu przebić się przez tę paskudną budyniową przeszkodę i zakończyć bieg z całkiem zadowalającym czasem. A co ważniejsze – z o wiele mniejszym zmęczeniem niż się tego spodziewałem.
Po trzecie – efektwne poruszanie się
Kiedy już wiemy, gdzie robimy błędy i kiedy już wiemy, jak je niwelować przychodzi trzeci etap. Wyrabianie sobie nawyku. Bo skoro ciało może poruszać się zdrowiej, lepiej, bardziej optymalnie i czuje, że to jest dla niego dobre, będzie chciało robić tak cały czas. Kolejne treningi tai chi staną się więc okazją do zastępowania jednych nawyków innymi. Milimetr po milimetrze.
Ostatnio znów robiłem sobie dłuższą przebieżkę po dość długim czasie (bodajże roku). Kiedy dotarłem do swojej budyniowej ściany, moje tai chi włączyło się automatycznie. Już nie wędrowałem uwagą po ciele, raczej obserwowałem, jak rzeczy same ustawiają się na właściwych miejscach. Praktyka przenosi poprawki do sfery intuicji. Ruch staje się bardziej ekonomiczny a przede wszystkim o wiele skuteczniejszy.
Jeśli chodzi o moje bieganie zauważyłem, że zmieniły się przede wszystkim dwie rzeczy. Wraz ze wzrostem mojego doświadczenia w tai chi, zmieniła się świadomość odbicia. Zawsze wybijałem się bardzo wysoko, co przekładało się na duże marnotrawienie siły. W moim przypadku wynikało to ze zbyt napiętych bioder. Więc ciało się dostosowało. Druga zmiana to punkt prowadzenia biegu. Wcześniej biegałem skupiając się na klatce piersiowej. To ona miała mnie ciągnąć do przodu. Praktyka tai chi w naturalny dość sposób przeniosła punkt ciężkości na kręgosłup. Tak jakby ktoś pchał mnie właśnie w niego. Prosto w oś ciała, wokół której odbywają się wszystkie ruchy. To też bardzo ekonomizuje sposób biegania (przynajmniej mój).
Po ostatnie – czyli posumowanie
Tai chi to system poruszania się. Może mieć jakiś cel (wymasować kogoś, albo połamać mu ręce), ale kiedy nie mamy w ruchach celu, wciąż pozostaje pewnym systemem poruszania się. Jego opanowanie wymaga lat codziennego dłubania we własnych odczuciach i szlifowania ruchów milimetr po milimetrze. Kiedy mamy już za sobą kilka lat ćwiczenia, tai chi wymyka się z ram uprawiania sportu, ale przenosi się do każdego ruchu – kiedy chodzimy, biegamy, robimy owsiankę, przenosimy meble, kochamy się z żoną, albo kołyszemy dziecko do snu. Tai chi daje ramy, dzięki którym zmienia się sama esencja ruchu. Jego prowadzenie, jego ekonomia, a do tego jeszcze przyjemność jaka z poruszania się płynie.
Jako całkowity pe es dodam, choć może powinienem napisać to na samym początku, że na podstawie tai chi został opracowany cały system przystosowany do biegania. Autorem jest Danny Dryer, a jego książka traktująca o metodzie chi running dostępna jest w Polsce pod tytułem Bieganie bez wysiłku. Ciekawa pozycja zarówno dla biegaczy, jak i dla praktyków tai chi.
Mateusz Świstak – instruktor tai chi, praktukuje tai chi od sześciu lat, biega dla przyjemności i po to, żeby szałowo wyglądać, z zawodu opowiadacz, prowadzi bloga basnienawarsztacie.blogspot.com